Cholernie istotne wybory

Andrzej Brzeziecki

Partnerstwo Wschodnie zakłada współpracę z krajami niedemokratycznymi, a więc Unia milcząco przyjęła zasadę „wolnoć Tomku w swoim domku” – pisze publicysta

Tegoroczna jesień może mieć spore znaczenie dla przyszłości Europy Wschodniej. Całkiem niedawno, w ostatnią niedzielę października, odbyły się na Ukrainie wybory samorządowe. Nawet w polskiej prasie – nie mówiąc o europejskiej – przeszły one bez większego echa. Niesłusznie. Ich przebieg musi zastanawiać: oto rządząca Partia Regionów ugruntowała swoje wpływy w kraju, nawet w zachodnich rejonach Ukrainy po raz pierwszy zdobyła mandaty. Drugim istotnym efektem wyborów jest wzrost znaczenia ksenofobicznej partii Swoboda. Z lokalnego dziwadła partia ta stała się siłą o znaczeniu ogólnokrajowym, ze sporą szansą na wejście do parlamentu.

Rosja – i lansowany przez nią sposób rządzenia – doznawała upokorzenia za upokorzeniem. Musiała nastąpić reakcja

W ostatnią niedzielę listopada odbędą się przyspieszone wybory parlamentarne w Mołdawii. Są one wynikiem klęski rządzącej proeuropejskiej koalicji w niedawnym referendum w sprawie sposobu wyboru głowy państwa. Było ono próbą przełamania politycznego impasu, jako że kolejny już parlament jest niezdolny do wybrania prezydenta. Chciano wprowadzić wybory powszechne – nie udało się. Referendum to w Europie przeszło bez echa. Niesłusznie, było bowiem sygnałem, że rezerwy Sojuszu na rzecz Integracji Europejskiej są ograniczone. Sondaże nie wykluczają, że komuniści będą mogli co najmniej dalej paraliżować wybór prezydenta, a może rządzić.

Trochę później, bo w grudniu, w ostatnią niedzielę przed (katolickimi i protestanckimi) świętami Bożego Narodzenia, na Białorusi odbędą się wybory prezydenckie. W ogarniętej przedświąteczną gorączką Europie pewnie mało kto zwróci na nie uwagę – przecież znów wygra Łukaszenko, czym więc się tu emocjonować? I znów niesłusznie. To prawda, że nikt nie jest w stanie zagrozić Łukaszence, ale te wybory mogą być potwierdzeniem – także z punktu widzenia dwóch wspomnianych wyżej przypadków – że nie warto eksperymentować z demokracją. Że wertykalna władza jest skuteczniejsza i że nie ma to jak „suwerenna demokracja”, w której od woli wyborców ważniejsza jest postawa państwowej administracji – tak zwanego adminresursu.

Wszystkie te trzy głosowania, każde do innych szczebli władzy, mogą być przejawem niezdrowych procesów w Europie Wschodniej i jej oddalania się od demokratycznej wspólnoty.

Gdy karta się odwraca

A wydawało się, że będzie inaczej. W latach 2003 – 2005 przez terytorium poradzieckie przelała się fala kolorowych rewolucji. Wydawało się, że choć droga do Europy wciąż daleka, to osiągnięto jedno: wynikami wyborów będzie trudno manipulować. Przetrącono bowiem kręgosłup poradzieckiej nomenklaturze, „adminresursowi”. W dużym uproszczeniu kolorowe rewolucje potraktowano więc jako ekspansję zachodnich wartości na kraje poradzieckie. Nawet Łukaszenko poczuł się zmuszony wymienić część rządzących elit, odsunąć skompromitowanych polityków i rozpocząć dialog z Europą.

Ostatnim akordem demokratycznych rewolucji były demonstracje w mołdawskim Kiszyniowie w kwietniu 2009 roku po zwycięstwie komunistów. W atmosferze wrzenia kilka tygodni później doszło tam do kolejnych wyborów, wygrały je siły demokratyczne – Sojusz na rzecz Integracji Europejskiej. Czyż można było sobie wyobrazić bardziej dosadną nazwę i odzwierciedlenie ducha czasów? W odpowiedzi na te wszystkie przemiany przygotowano – przy znacznym udziale Warszawy – program Partnerstwa Wschodniego.

Jednocześnie trwała już „kontrrewolucja” (wciąż poruszamy się w krainie uproszczeń). Ekspansję europejskich wartości utożsamiano z defensywą poradzieckości i rosyjskich wpływów w regionie. Rosja – i lansowany przez nią sposób rządzenia – doznawała upokorzenia za upokorzeniem. Czarę goryczy przelało uznanie niepodległości Kosowa.

Nie potrafiono lub nie chciano Rosji wytłumaczyć, że zmiany w regionie niekoniecznie będą dla niej złe. Musiała nastąpić reakcja. Jej szczytowym momentem był rok 2008 i wojna w Gruzji. Rosja pokazała, że jest gotowa walczyć o swoją strefę wpływów. Przy znamiennej nieobecności Waszyngtonu wyzwanie podjęła Unia Europejska. Użyto dwóch sprawdzonych do tej pory narzędzi: negocjacje (Sarkozy w Moskwie) i „majdan” (wiec prezydentów w Tbilisi). Wyszło, jak wyszło, Gruzja straciła dwie prowincje.

Potem przyszły wybory na Ukrainie w lutym 2010 r., które wygrał Wiktor Janukowycz. I choć z pierwszą wizytą udał się do Brukseli, a nie do Moskwy, to na obserwatorach większe wrażenie zrobiło przedłużenie stacjonowania Floty Czarnomorskiej. To był dowód, że w tej rozgrywce karta poradzieckim politykom się odwróciła. Łukaszenko poczuł się pewniej w siodle i do więzień wrócili opozycjoniści. W Mołdawii demokraci okazali się niezdolni do wyboru prezydenta, a komuniści tylko przyglądali się ich kłopotom. Na domiar złego sama Unia Europejska dostała zadyszki i zaczęła się krztusić od dymu z ulicznych demonstracji w Grecji. Atrakcyjny model rozwoju przestał być nagle tak znów atrakcyjny.

Artykuł dodano w następujących kategoriach: Europa Wschodnia.