Sikorski przegrał Białoruś

Czas wytrzeźwieć z mrzonek i zrozumieć w końcu, że stosowany wobec Łukaszenki „kij” był w rzeczywistości gałązką oliwną, a oferowana mu „marchewka” okazała się zgniłą pietruszką – pisze prezes Prawa i Sprawiedliwości

Z perspektywy kilku tygodni, które minęły od sfałszowanych przez Aleksandra Łukaszenkę wyborów na Białorusi, brutalnego stłumienia opozycyjnych protestów i fali represji, która trwa do dzisiaj, widać już wyraźnie, że polska polityka wschodnia poniosła na tym kierunku dramatyczną klęskę.

Zaangażowanie polskiej dyplomacji w ostatnich wyborach na Białorusi zakończyło się katastrofą, gdyż było oparte na nieprofesjonalnej, życzeniowej, a nie realnej ocenie sytuacji w tym kraju. Najpopularniejszy dotychczas lider opozycji białoruskiej, demokrata Aleksander Milinkiewicz, wycofał się z udziału w wyborach, gdy stało się jasne, że nie uzyska wsparcia Unii Europejskiej, która nie chciała drażnić Rosji postrzegającej go jako polityka „zbyt prozachodniego”.

W zamian polska dyplomacja – wspólnie z niemiecką – otwarcie wspierały słabego politycznie, uważanego za prorosyjskiego, kandydata, którego w żadnym razie nie mogła poprzeć zdecydowana większość niepodległościowej opozycji białoruskiej. Czy polski MSZ liczył na jakiś cud w czasie wyborów? Jak ocenić merytoryczny poziom analiz, na których oparła takie swoje działanie polska dyplomacja? Czy dla tych działań istniało wsparcie rosyjskie, a jeśli tak, to dlaczego skończyło się ono w dniu wyborów?

Sukcesy Moskwy, klęska Warszawy

Rosja najwyraźniej po raz kolejny ograła ministra Sikorskiego… i całą Unię Europejską, skłaniając ich do wycofania z wyborów mającego duże szanse na dobry wynik wyborczy Milinkiewicza i porzucając ich na placu boju z przegranym, pobitym i aresztowanym Uładzimirem Nieklajeuem. Moskwa zrealizowała wszystkie swoje cele: wyeliminowała z wyborów prozachodniego, groźnego dla niej kandydata, porozumiała się z Łukaszenką, zwiększając jego zależność od siebie, i odepchnęła Białoruś od Europy.

Polska przegrała. Ale nawet ze swojej przegranej polska dyplomacja nie umie wyciągnąć wniosków. Wszystko wskazuje bowiem, niestety, na to, że MSZ zamierza nadal brnąć w tę ślepą uliczkę i zamiast rozmawiać z całym spektrum opozycji białoruskiej, chce wciąż forsować tylko tę jedną, przegraną już opcję, niemającą po wyborach żadnego zaplecza politycznego ani organizacyjnego.

Działania Ministerstwa Spraw Zagranicznych wobec Białorusi po 19 grudnia są tak naprawdę… działaniami czysto PR-owymi na użytek polskiej opinii publicznej.

Próba odgórnego powołania przez MSZ „biura białoruskiej opozycji” w Warszawie odbyła się bez jakiejkolwiek konsultacji z tą opozycją ani z polskimi organizacjami pozarządowymi działającymi na Wschodzie. Dlaczego polski MSZ od lat traktuje te organizacje jak natrętnych petentów, a nie realnych partnerów, którzy często są w stanie trafniej ocenić i skuteczniej działać na Wschodzie niż urzędnicy? Dlaczego nie korzysta z ich wiedzy i kontaktów, dlaczego nie konsultuje się z nimi przy wypracowywaniu swojej strategii, woląc z uporem forsować swoje nieskuteczne scenariusze i zachowując się przy tym jak słoń w składzie porcelany?

Trudno o lepszy dowód na to, że tak niegdyś głośno wznoszone przez PO hasło „społeczeństwa obywatelskiego” jest dziś dla tej partii jedynie propagandową przykrywką dla arbitralnej, aroganckiej samowoli urzędników.

Kolejnym PR-owym niewypałem w wykonaniu MSZ jest tak gromko obwieszczone w mediach „zniesienie przez Polskę opłat za wizy” dla Białorusinów, aby „zbliżyć ich do Europy”. W praktyce okazuje się, że owo zniesienie opłat dotyczy wyłącznie wiz dla uczestników imprez kulturalnych w RP, którzy muszą posiadać zaproszenia do Polski, a więc tak naprawdę – jedynie wąskiej grupy elit białoruskich, które także dotąd mogły bez problemów przyjeżdżać do naszego kraju.

O żadnym masowym otwarciu na Białorusinów w ogóle nie ma mowy. A o uruchomieniu tak zwanego małego ruchu granicznego z Białorusią, z czym MSZ obnosił się przez lata, nawet nie warto już wspominać. Również ogłoszona tuż po wyborach przez MSZ „szybka pomoc” dla sił demokratycznych na Białorusi utknęła gdzieś w meandrach biurokratycznych tego resortu.

Nie wiadomo też na razie, w jaki sposób polskie władze zamierzają ukarać osoby odpowiedzialne za brutalne represje na Białorusi. MSZ zapewnia wprawdzie o stworzeniu „czarnej listy” funkcjonariuszy białoruskich, którzy mają otrzymać zakaz wjazdu do RP, nie wiadomo jednak ani ile osób, ani kto konkretnie znajdzie się na tej liście i czy przypadkiem nie sprowadzi się ona znowu do symbolicznych sankcji wobec kilkudziesięciu przedstawicieli reżimu.

Sankcje muszą boleć

Nie ma prostej recepty na szybką demokratyzację Białorusi, podobnie jak nie ma prostej recepty na zmuszenie Aleksandra Łukaszenki do respektowania praw polskiej mniejszości w tym kraju. Takiej „czarodziejskiej różdżki”, która zamieni brutalnego dyktatora w eurodemokratę, nikt oczywiście nie posiada.

Ale bez względu na obraną taktykę trzy rzeczy są możliwe i absolutnie niezbędne – po pierwsze: realna, a nie życzeniowa diagnoza i ocena sytuacji, po drugie: konsekwentna polityka wobec reżimu, która powinna z tej diagnozy wynikać, i po trzecie: zwykła przyzwoitość. Jeżeli zakładamy, że dyktator jest skłonny do ustępstw tylko w obliczu sankcji politycznych i ekonomicznych – a 16-letnie doświadczenie polityki wobec Białorusi wskazuje, że chyba tak jest – to stosujmy takie sankcje, które rzeczywiście go zabolą. Jeżeli zaś zakładamy, że jesteśmy w stanie jako Unia Europejska skłonić go do ustępstw współpracą gospodarczą – to oferujmy mu takie warunki, które będą dla niego faktycznie atrakcyjne.

Niestety, w przeszłości UE stosowała wobec Łukaszenki sankcje, które nie były realnie odczuwalne przez reżim – zakaz wjazdu do UE dla 40 funkcjonariuszy reżimu był co najwyżej gestem symbolicznym. Aby sankcje wizowe były skuteczne, muszą objąć również terenowy aparat represji, a więc sędziów, prokuratorów, pracowników KGB.

Podobnie nieskuteczną „sankcją” było w przeszłości cofnięcie Białorusi przez UE preferencji handlowych. Straty w wysokości 200 – 300 mln dolarów rocznie nie są bowiem w stanie zagrozić nawet tak słabej gospodarce jak białoruska.

Taki efekt – i to prawie natychmiastowy – miałoby z pewnością całkowite embargo handlowe ze strony UE. Biorąc pod uwagę, że połowa białoruskiego eksportu trafia obecnie na unijny rynek, Łukaszenko musiałby się ugiąć pod takim naciskiem, jeśli chciałby uniknąć krachu własnej gospodarki i wywołanych tym niepokojów na tle socjalnym. Warto zauważyć, że właśnie taką politykę sankcji – nie tyle handlowych, ile energetycznych – od lat stosuje wobec Łukaszenki Rosja, skutecznie realizując w ten sposób swoje interesy na Białorusi: przejmując tamtejszą energetykę, umacniając swoją obecność wojskową, narzucając własne regulacje celne, a wkrótce – możliwe że także własną walutę.

Niewypał Partnerstwa Wschodniego

Niestety, dzisiejsza Unia nie potrafi podjąć równie zdecydowanych działań. Co więcej, z nieskuteczności dotychczasowych – fikcyjnych przecież – sankcji wielu polityków w UE i w Polsce wyciąga błędny wniosek, że sankcje są w ogóle nieskuteczne. Jak można to jednak ocenić, kiedy tak naprawdę realnych sankcji wobec Łukaszenki nigdy nie było?

Argument o zaniechaniu sankcji byłby dopuszczalny pod warunkiem, że w zamian Unia Europejska mogłaby zaoferować Łukaszence taki poziom współpracy gospodarczej i kredytowej, który byłby w stanie zrównoważyć ekonomiczną zależność Białorusi od Rosji. Jest bowiem oczywiste, że jakiekolwiek zbliżenie z Zachodem oznaczałoby dla Mińska – prędzej czy później – nieuchronny odwet gospodarczy ze strony Moskwy.

Niestety, oferta w postaci Partnerstwa Wschodniego, zdecydowanie przereklamowana, okazała się w przypadku Białorusi niewypałem. Nawet były dyrektor sowchozu jest w stanie wyliczyć, że oferta finansowa w ramach partnerstwa nie jest w stanie rozwiązać choćby małej części problemów gospodarczych Białorusi, w jakimkolwiek stopniu uniezależnić ją od Rosji czy odczuwalnie zmodernizować sypiącą się infrastrukturę kraju.

Tymczasem politycy europejscy, z ministrem Sikorskim włącznie, do dziś zdają się postrzegać swoją głównie biurokratyczną inicjatywę Partnerstwa Wschodniego jako jakieś niesłychane wręcz dobrodziejstwo cywilizacyjne, którego pokusie dyktator nie będzie w stanie się oprzeć. Czas wytrzeźwieć z tych partnerskich mrzonek i zrozumieć w końcu, że stosowany w przeszłości wobec Łukaszenki „kij” był w rzeczywistości gałązką oliwną, a oferowana mu „marchewka” okazała się zgniłą pietruszką.

Artykuł dodano w następujących kategoriach: Białoruś.