Sto dni Trumpa

Konferencja Instytutu Sobieskiego, Warszawa, 08.05.2025

Świat według Trumpa – reset, rywalizacja, realizm

Paneliści:  Marek Magierowski, Eliza Sarnacka – Mahoney

Rafał Michalski

Wypowiedzi nieautoryzowane – red.

Eliza Sarnacka – Mahoney

Mieszkam od 30 lat w USA, sporo przeżyłam i sporo widziałam. Przede wszystkim refleksja, która nasuwa się po tych pierwszych stu dniach prezydentury D. Trumpa jest taka, że mamy do czynienia rzeczywiście z dwiema dość znacznie różniącymi się od siebie Amerykami – Ameryka, która głosowała na D. Trumpa, i ta, która na niego nie głosowała. Sprawę dodatkowo implikuje fakt, iż D. Trump, który wygrał wybory głosami elekcyjnymi,  nigdy nie zdobył większości głosów, jeśli weżniemy pod uwagę próg głosowania powszechnego. Chciałam to podkreślić, gdyż to jeszcze bardziej pokazuje jak niesamowicie spolaryzowane i podzielone jest społeczeństwo amerykańskie. Ocena pierwszych sto dni prezydenta Trumpa zależy oczywiście od tego czy się jego w tych wyborach popierało, czy nie. Elektorat Trumpa wydaje się być zadowolony mimo tych wszystkich przeogromnych zawirowań, i pomimo tego, że D. Trump nie spełnił swych najważniejszych wyborczych obietnic, czyli ceny jajek nie spadły.

W wielu obszarach mamy do czynienia z bardzo dużym chaosem, m. in. z sytuacją na amerykańskiej Giełdzie. A Giełda jest dla Amerykanów bardzo ważna, ponieważ jest powiązana z ich oszczędnościami, a 60 proc Amerykanów inwestuje na Giełdzie. A w tej chwili nie bardzo wiadomo, w którym kierunku będzie ona zmierzać. D. Trump jednak prosi społeczeństwo by zachować cierpliwość, gdyż te reformy, które on chce wprowadzać, są tak monumentalne i historyczne, że musimy trochę pocierpieć zanim zobaczymy ich efekt. Bardziej zadeklarowany elektorat D. Trumpa daje mu ten kredyt zaufania i jest gotów dalej cierpliwie poczekać mimo dość dużego poczucia niepewności jutra. Natomiast wyborcy, którzy nie głosowali na niego wskazują wyraźnie – popatrzcie, nie mówiliśmy, że to jest prezydent, który nie wygląda na to, by miał plan, w dodatku wprowadza zamieszanie na całym świecie, zrywa sojusze, uderza w naszych sojuszników. Co tylko potwierdza, że to nie jest człowiek, który powinien przewodzić Stanom Zjednoczonym.

Jest oczywiście także nieznaczna część społeczeństwa, ta w środku. Ci ludzie zagłosowali na D. Trumpa mimo tego, że w poprzednich wyborach może głosowali na J. Bidena. Tu wyraźnie widać spadek tego entuzjazmu. Dla nich ekonomia, gospodarka, to jest to, co dla nich liczy się najbardziej.

Jako mieszkanka Stanów Zjednoczyć chciałabym mieć w życiu trochę większą przewidywalność,  chociażby w związku z wydatkami na edukację. Okazało się że fundusze dedykowane temu celowi, ich wartości, pospadały, nie są one takie jakie były jeszcze kilka miesięcy temu. I ludzie, którzy są w takiej sytuacji na pewno czują się rozczarowani.  

Rafał Michalski

Żeby zrozumieć D. Trampa musimy sobie powiedzieć o podstawowym konflikcie, który tak naprawdę krąży nad amerykańską sceną polityczną, czyli tak naprawdę o konflikcie izolacjonistów z neokonserwatystami. Musimy pamiętać, że to jest najczęstszy błąd, który popełniamy, tzn., że źle definiujemy izolacjonizm. Izolacjonizm to nie jest antyinterwencjonizm. Dlatego też trudno jest powiedzieć by Amerykanie byli antyinterwencjonistyczni, skoro podbili i Texas,  i Hawaje. Interwencjonizm jest tu taki jak go zdefiniował  George Washington w 1796 r. Tzn. to jest Ameryka, która trzyma się z daleka od polityki zagranicznej innych państw. Jeżeli państwa Europy kłócą się między sobą to izolacjonistyczne podejście mówi, że Ameryka ma się od tego konfliktu trzymać z daleka. I to była doktryna Washingtona, którą bardzo często w podręcznikach nazywa się Doktryną Monroe. I ona obowiązywała w USA do lat 20 – 30 XX w.

W okolicach roku 1920 w Nowym Jorku w gronie w dużej mierze w gronie żydowskich intelektualistów zaczęto fascynować się Marksem. Ale nie dlatego, że oni zgadzali się z Marksem, czy z marksizmem, ale dlatego, że byli zafascynowani myślą, że jest taki ustrój państwowy, który może próbować przekształcać społeczeństwo. Że państwo może próbować kształtować obywateli tak, jak glinę, jak plastelinę. To dla Amerykanów, którzy byli kapitalistyczni, którzy byli wręcz korporacyjni, to była myśl wręcz nowoczesna. I ci młodzi nowojorscy Żydzi nazwali się neokonserwatystami. Tzn. uznali, że być może potrzebna jest taka polityka, która będzie zmieniała amerykańskie społeczeństwo, ale na modłę konserwatywną. I ci neokonserwatyści byli niszą zarówno w Partii Republikańskiej, jak i Partii Demokratycznie, gdyż wyznawali różne poglądy.

I oni byli tą niszą aż do Drugiej Wojny Światowej. Kiedy wybucha ta wojna Franklin D. Roosevelt nie potrafi zdefiniować na forum wewnętrznym czy on dąży do włączenia USA do wojny, czy też nie. Ale ta myśl była obecna w gronie neokonserwatystów, tzn. przekonanie, że jeżeli wygra faszyzm, albo wygra komunizm, to one będą się rozprzestrzeniać. A jeżeli wygra III Rzesza to nie wiadomo, czy ona nie będzie próbowała kolportować swoich poglądów w USA. A jeżeli polityka może zmieniać społeczeństwo to może tak być, że Amerykanie obudzą się z silną jednostka faszystowska, albo z komunistyczną.

Więc ci neokonserwatysci mieli twardy argument, że muszą dołączyć do wojny. I o tym bardzo często zapominamy. Ale kiedy wojna się kończy i mamy w roku 1946 debatę w sprawie Planu Marshalla, to gdy czytam transkrypcje z tamtej debaty, a w szczególności patrzę na wyniki wyborów, to to, co jest dla mnie bardzo zaskakujące, a o czym się nie pisze w podręcznikach, to fakt, że  ten podział między zwolenników i przeciwników dalszej ingerencji Stanów Zjednoczonych w politykę zagraniczną,  układa się mnie więcej na poziomie – 50% na 50%. Gdyby jeden poseł nie przekonał na ostatniej prostej debaty kongresowej paru kolegów – sceptyków do tego, że Stany Zjednoczone powinny jednak dołączyć do wojny, to być może nie byłoby Planu Marshalla w takiej formie jaką znamy.

 Kiedy Harry Truman wygrywa wybory to mamy oczywiście Plan Marshalla, mamy doktrynę neokonseratyzmu, który rośnie w siłę, ponieważ rośnie wraz z antykomunizmem, i antytotalitaryzmem, ale izolacjonizm nigdy nie znika. On pojawia się szczególnie na wsiach, na południu USA. On oczywiście nie może dojść do głosu, ponieważ nowy przekaz np. R. Nixona, czy R, Regana, czyli tych prezydentów, którzy będą mówili bardzo dużo o roli Stanów Zjednoczonych na świecie, jest mocny.

Ale kiedy kończy się zimna wojna to nagle pojawia się pytanie – nie ma ZSRR, nie ma zagrożenia,  a zatem czy ten pomysł neokonserwatyzmów ma przyszłość? Czy on ma sens? I tak się stało, że już wtedy Republikanie zaczęli uważać, że być może nie ma sensu. Pojawia się np. taki polityk jak Pat Buchanan, który startuje w wyborach prezydenckich w roku 1992, 1996 i w roku 2000, a który w każdych tych wyborach zdobywa około 12- 15 proc. samych głosów samych Republikanów. Tzn., że już mamy 12-15 proc głosów oddanych na człowieka, który wprost mówi, że błędem Stanów Zjednoczonych było dołączenie do II Wojny Światowej, albo że największym błędem Stanów Zjednoczonych jest rozszerzenie NATO na kraje Europy Wschodniej. Pat Buchanan pisze te słowa w roku 2000, ponieważ wtedy ukazała się jego książka napisana w trakcie wyborów, które ostatecznie wygrywa George W. Bush. Ten ruch nie mógł się rozwinąć, co wynikało z faktu, iż mieliśmy z wydarzeniami 11 września 2001 r. Wtedy mamy do czynienia z ekspansjonistyczną polityką Busha – mamy Afganistan, mamy Irak, co w istocie monopolizuje dyskusje na temat polityki zagranicznej w Partii Republikańskiej.

Ale ten ruch ponownie zaczyna rosnąć w roku 2007, kiedy mamy kryzys finansowy. I wtedy nagle okazuje się, że to jest państwo, w którym są dwie Ameryki. To jest bardzo charakterystyczne, kiedy przegląda się komentarze tzw. Grupy Herbacianej. Grupa Herbaciana to jest grupa młodych aktywistów, młodych polityków, młodych wyborców, który zaczynają się interesować polityków po roku 2007, którzy chodzą na marsze, i są na ulicach. Co jest bardzo charakterystyczne to to, że we wszystkie badania wskazują na to, że oni są bardzo izolacjonistyczni. To znaczy uważają, że Stany Zjednoczone muszą wreszcie zając się sobą. Stany Zjednoczone przeżyły trzy kryzysy – kryzys farmerski lat 1980-tych, kryzys w USA po wejściu do NAFTA, kryzys roku 2007, tzn. – Ameryka za dużo straciła. Zaczęła finansować kraje na zewnątrz, dlatego też musi wrócić do siebie i siebie odbudować. I na tym gruncie zbudował swoją pozycję w roku 2016 Donald Trump.  On niczego nie wymyślił, on na pytanie – co zrobić po zimnej wojnie,  znalazł bardzo prostą odpowiedź – wróćmy do polityki prezydenta sprzed Nowe Ładu, który proponował alternatywną politykę. I upodobał sobie Williama McKinleya i Benjamina Harrisona, czyli dwóch prezydentów silnie zorientowanych na gospodarkę, którzy uważali, że Stany Zjednoczone powinny uczestniczyć w polityce międzynarodowej tylko i wyłącznie w kontekście ochrony własnego handlu.

Marek Magierowski

Prezydent D. Trump od początku swojej drugiej kadencji żyje w swoim własnym świecie i swoich doradców. To jest świat zupełnie inny, od tego w którym my żyjemy,  czy w którym żyje premier Kanady, z którym się niedawno spotkał w Białym Domu, i w jakim żyje wielu innych przywódców, polityków, liderów na całym świecie. Jako były ambasador muszę trochę gryźć się w język komentując politykę D. Trumpa. Jak to zauważył jeden z publicystów podczas pierwszej jego kadencji w Białym Domu wśród jego współpracowników byli ludzie, którzy starali się go powstrzymać przed, mówiąc brutalnie, głupimi decyzjami, czy nierozsądnymi propozycjami, szczególnie na początku jego kadencji. I bardzo często to im się udawało. Teraz jak zauważa WSJ wśród najbliższych jego współpracowników są tacy, którzy go popychają do podejmowania niemądrych decyzji. Kiedy byłem jeszcze ambasadorem RP w Waszyngtonie staraliśmy się, przewidując, że on może wrócić do władzy, rozmawiać również z trumpistami, z członkami konserwatywnych think- tanków, jak Heritage Foundation, American Founds Policy Institute, z którego wywodził się K. Kellog. I to byli ludzie, którzy funkcjonowali już za czasów jego pierwszej kadencji.

Ze wszystkimi tego typu ludzi rozmawialiśmy licząc na to, że oni pojawią się, raz jeszcze, w przypadku wygranej Trumpa w Białym Domu, w Narodowej Radzie Bezpieczeństwa, w Departamencie Stanu, i na wielu ważnych stanowiskach. A po jego zwycięstwie okazało się, że on zaczął dobierać swoich ludzi już nie z tego pierwszego, drugiego czy trzeciego szeregu, tylko z blogerów, podcasterów, dziennikarzy, influencerów. I okazało się też ku mojemu zdumieniu, że na wielu najwyższych stanowiskach w państwie, pojawili się ludzie, których nazwiska my, jako dyplomaci polscy pracujący w Waszyngtonie, słyszeliśmy po raz pierwszy.  Kiedy Pete Hegseth dostał nominacje na Sekretarza Obrony to moi amerykańscy przyjaciele zajmujący się obronnością, sektorem bezpieczeństwa i polityką zagraniczną,  niektórzy byli zaskoczeni, a niektórzy, tak jak ja, po raz pierwszy słyszeli to nazwisko. Tacy ludzie trafili np. do FBI i tacy ludzie mają wpływ na decyzje, jakie podejmuje D. Trump.

To jest zjawisko o tyle niepokojące, że mówimy o prezydencie największego państwa na świecie, któremu doradzają ludzie, którzy nie mają doświadczenia, ale często i kompetencji, żeby funkcjonować na kluczowych odcinkach polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych. Przytoczę sytuacje dwóch Stefanów. Jeden z nich nazywa się Stefan Biegun, amerykański polityk polskiego pochodzenia, bardzo przywiązany do Polski i który zajmował przez lata bardzo wysokie stanowiska w administracji amerykańskiej, gdzie m. in. podczas pierwszej kadencji Trumpa był przez jakiś czas Z-cą Sekretarza Stanu, wtedy, kiedy Sekretarzem był Mike Pompeo. Tenże człowiek uczestniczył wcześniej w wielu sesjach rozmów, negocjacji, z delegacjami rosyjskimi n.t. kontroli zbrojeń, w której to dziedzinie się specjalizował. Wielokrotnie bywał w Moskwie, gdzie te sesje się odbywały, zna rosyjski, zna doskonale historię Rosji, kulturę i literaturę rosyjską.

Jako polscy dyplomaci mieliśmy więc nadzieje, że z racji swoich kompetencji i doświadczenia, trafi ponownie do amerykańskiej administracji. Niestety, tak się nie stało, S. Biegun jest dzisiaj W-ce Prezesem Beoinga. A Steve Witcoff specjalny wysłannik prez. Trumpa do spraw Bliskiego Wschodu, biznesmen w branży nieruchomości, to po prostu bliski przyjaciel prezydenta.                    

Artykuł dodano w następujących kategoriach: Analizy.