Polityka zagraniczna III Rzeczpospolitej: strategia bez strategii

Na forum unijnym, Polska za mała dla dużych, za duża dla małych, pozostaje osamotnionym krajem.

Miejsce Polski w polityce międzynarodowej wyznaczane jest przez wiele czynników, wśród których można wymienić wielkość terytorium, położenie geopolityczne, liczbę ludności, produkt PKB, rangę sił zbrojnych, poziom wykształcenia ludności, i wiele jeszcze innych. Każdy z nich, a na pewno wszystkie razem, decydują o pozycji naszego kraju wśród innych. Kiedy je odniesiemy do Polski i zakończymy pytaniem — jaką rangę ma dziś Rzeczpospolita, lub komu dzisiaj potrzebna jest Polska, to dojdziemy do konkluzji, iż tak naprawdę w dzisiejszej Europie Polska potrzebna jest tylko nam. Nie mamy wprawdzie zadeklarowanych wrogów, ale też nie mamy sprawdzonych popleczników czy przyjaciół, na których moglibyśmy bezwarunkowo liczyć. Nie mamy też, niestety, już tych atutów, jakie mieliśmy na początku procesu transformacji, ponieważ zostały one już przez Zachód wykorzystane (duży, nienasycony rynek, tania siła robocza) i ich czas minął, a to, co było do wygrania, to albo nie zostało dobrze wykorzystane, albo wręcz przegrane (nasz udział w operacji irackiej). Nie należy się, więc łudzić, iż Polska łatwo może dołączyć do ścisłego grona decydentów unijnych, od których zgody, lub jej braku, zależeć będą ostateczne decyzje wspólnoty. Te bowiem po szczycie francusko-brytyjskim w Saint-Malo, należą tylko do Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii. Nie wydaje się także, by łatwo nam było znaleźć wspólne interesy i polityczne decyzje z rządami lewicy Zapatero w Hiszpanii, czy prawicy Berlusconiego, we Włoszech, z powodów diametralnie różnych. Rumunia, Bułgaria czy inne nowo przyjęte kraje są na różnych unijnych polach konkurencją dla Polski i tylko potencjalnymi sojusznikami. Mniejsze, stare kraje unijne, jak Austria, Grecja, Szwecja czy Holandia nadal zmagają się z syndromem zagrożeń i kosztów ostatnich rozszerzeń. Z pewnością jest tu duża przestrzeń do zawiązywania wielu tzw. celowych koalicji, ale teren ten przypomina bardziej lotne piaski niż ubity i pewny grunt.

Innym złudzeniem jest dążenie do przypisania Polsce roli regionalnego lidera lub wręcz mocarstwa Europy Środkowej. Nic dalszego od prawdy. W żadnej z czterech organizacji grupującej kraje naszego regionu Polska nie odgrywa klasycznej roli centrum, ku któremu grawitowaliby lub przynajmniej zerkaliby inni tam obecni. Inicjatywa Środkowoeuropejska, Grupa Wyszehradzka, CEFTA czy Rada Państw Morza Bałtyckiego to są formacje, które albo już odegrały swoją historyczną rolę (CEFTA), albo zostały zmarginalizowane poprzez fakt rozszerzenia NATO i UE. Jednakże nawet i wówczas, kiedy przeżywały one w latach 90. okres swej świetności, rola Polski nie tylko w regionie, ale nawet i sama jej obecność, była kontestowana (np. przez Václava Havla blokującego przez jakiś czas nasze wejście do Pentagonale, poprzednika Inicjatywy Środkowoeuropejskiej, z argumentacją, iż „Polska nie należy do kręgu kultury śródziemnomorskiej”) lub torpedowana (Václav Klaus wielokrotnie wzywał do rozwiązania Grupy Wyszehradzkiej jako zbędnej i nikomu niepotrzebnej). Z kolei dla Rady Państw Morza Bałtyckiego centrum stanowi nie Polska, ale Bałtyk, a organizacja ta jest całkowicie bezradna, np. w udzielaniu nam pomocy dla realizacji naszego najważniejszego postulatu w tym regionie, tj. zablokowaniu powstania Nord Streamu bezpośrednio uderzającego w polskie interesy nie tylko nad Bałtykiem.

Ponadto — co charakterystyczne — wszystkie inicjatywy regionalne, które zaistniały w tej części Europy w ostatnich 20 latach, i w których jako kraj, uczestniczymy, nie były inicjatywami polskiej dyplomacji! Np. Inicjatywę Środkowoeuropejską (via oś Barcelona-Triest, Pentagonale, Sekstagonale) wymyślili Włosi; Grupę Wyszehradzką — Węgrzy; CEFTĘ — Czesi; Trójkąt Weimarski — Niemcy; Trójkąt Polska–Ukraina–Rumunia — Rumuni; Zgromadzenie Parlamentarne Polska–Litwa — Litwini; a ostatnio nam proponowaną Wspólnotę Demokratycznego Wyboru — Ukraińcy. Jeżeli zatem podtrzymujemy przekonanie o naszym liderowaniu w regionie, z racji wielkości kraju, gospodarki, populacji itp., to jest to bardzo iluzyjny leadership.

W sumie na forum unijnym, Polska za mała dla dużych, za duża dla małych, pozostaje osamotnionym krajem w wyniku czego raz staje na czele i organizuje koalicję państw małych przeciwko dużym (sprawa redukcji CO2), a innym — porzuca ten obóz i próbuje grać jak równy z równym z najsilniejszymi (nominowanie prezydenta i ministra spraw zagranicznych Unii). I ta oparta na faktach konstatacja powinna być punktem wyjścia do budowania realnej strategii polskiej polityki zagranicznej.
Kraj znajdujący się w takim położeniu musi dążyć do zmiany sytuacji. Może starać się tego dokonać na kilka sposobów — np. poprzez indywidualne poszukiwania zdobycia pewnej nadwagi politycznej, a tym samym dołączenia do najsilniejszych, liderowania koalicji państw, celem podkreślenia swojej pozycji, zdobywaniem wpływowych sojuszników poza Unią, a zarazem ważnych dla innych decydentów unijnych, włączeniem się do głównego nurtu polityki unijnej z nadzieją na zabezpieczenie swoich podstawowych interesów w ramach generalnego konsensu, itp. Rząd Tuska uznał, iż najlepiej zadba o polskie interesy w Unii wpisując się w mainstream unijnej polityki.

Problem w tym, że była to błędna decyzja, ponieważ mainstream polityki unijnej od dłuższego już czasu znajduje się na kolizyjnym kursie z żywotnymi interesami Polski. Kraje starej Unii już dawno uznały, iż korzyści, jakie odniosły z historycznego rozszerzenia na Wschód zostały już skonsumowane, a zatem konieczne jest odejście od podstawowych zasad EWWiS, EWG, UE, tj. zrównoważonego rozwoju krajów członkowskich i moderowania ich rozbieżnych interesów państwowych, zwłaszcza tych państw najsilniejszych. Dlatego też Unia kwestionuje dziś nie tylko sens swego dalszego rozszerzania na wschód kontynentu, ale i podtrzymywania kosztownych programów pomocowych wyrównujących przez lata różne poziomy rozwoju ekonomicznego krajów członkowskich. Jedna i druga tendencja, wraz z oczywistą grą Francji i Niemiec na rzecz umacniania własnych państw, kosztem osłabienia instytucji unijnych, przede wszystkim Komisji, leży nie tylko w sprzeczności z polskim interesem, ale i grozi pozostawieniem nas z wymuszonym na nas ciężarem już poniesionych ogromnych kosztów dostosowawczych wejścia do Unii (patrz wieloletnia odmowa otwarcia dla nas rynków pracy, limitowane dopłaty dla rolnictwa, zdemolowana dyrektywa Bolksztaina, zakazy wynikające z programu Natura 2000, zbliżające się ogromne koszty z tytułu emisji CO2 itp.,) bez dania nam szansy pełnego skorzystania z profitów wynikających z karty członkowskiej (niebezpieczeństwo nie tyle terapii szokowej, ile szoku bez terapii). Wtłaczanie Polski w mainstream polityki unijnej było błędem także dlatego, iż Polska przez cały okres transformacji rozwijała się nie według modelu głównych państw Unii, tj. hołdującego ideologii lewicowo-liberalnej, ale praktyki liberalno-konserwatywnej, przy czym o ile liberalizm mainstremowy w Unii dotyczy przede wszystkim wartości (aborcja, eutanazja, małżeństwa jednopłciowe, itp.), to polski odnosił i odnosi się gównie do gospodarki (obniżka podatków PIT i CIT, niechęć do dotowania z kasy państwowej prywatnych firm itp.).

By nie być w nowej Unii na trwałe zmarginalizowanym kierujący państwem muszą jednak odpowiedzieć na zasadnicze pytania — czy Unia winna dalej się rozwijać, jak dotychczas, przez prostą kooptację i inkorporacje, czy też przez restrukturyzację systemu władzy? Czy Polska chce być współtwórcą tej nowej wspólnoty, czy tylko jej podmiotem zależnym? Czy dla realizacji jej celów w Unii ważniejsze są gładkie pochwały decydentów w Brukseli, czy raczej śmiała i zintegrowana polska polityka zagraniczna i bezpieczeństwa prowadzona z Warszawy pewną ręką itp. A przede wszystkim zrezygnować z kurczowego trzymania się zasady, iż o przyszłości myśli się kategoriami przeszłości i sięgania po broń, która przechodzi lub wręcz odeszła już do lamusa historii. Obecnie, po zakończeniu procesu reform instytucjonalnych Unii na porządki dziennym znajdą się liczne ważne kwestie, jak np. modernizowana Strategia lizbońska, Wspólna Polityka Rolna, czy inne sektorowe polityki. Polska przygotowuje się przede wszystkim do przejęcia rotacyjnej prezydencji w połowie 2011 roku, tymczasem czas już najwyższy na prace nad polską koncepcją polityki europejskiej po roku 2013 wpisaną w całościową strategię, by nie powiedzieć wizję Unii Europejskiej, po przeprowadzonych reformach instytucjonalnych.
Oczywiste jest, iż prowadzenie polityki na rzecz zrównoważonej, poszerzonej Unii nie może obyć się bez sprzeciwu tych, którzy byli dotąd głównymi beneficjentami starej wspólnoty, tak politycznymi, jak i gospodarczymi. A także to, iż Polska dzisiaj ma niewiele atutów i instrumentów, które mogą być pomocne w tej batalii. Bez wątpienia jednym z tych narzędzi byłoby objęcie jednego z kluczowych stanowisk w hierarchii unijnej. A takie możliwości oferuje nie pozycja Przewodniczącego PE, tj. ciała mniej decyzyjnego niż Rada, ale nowa funkcja tzw. ministra spraw zagranicznych UE, a zarazem zastępcy Przewodniczącego KE i — co nie mniej ważne — szefa kierującego powstającym korpusem dyplomacji unijnej. Po pierwsze w naszym interesie leży, by Rosja nie miała pretekstów by traktować Unię jako dominium Francji i Niemiec, ale jako wspólnotę 27 państw, a do tego potrzebne jest co najmniej realne koordynowanie w tym względzie polityk państw członkowskich, po drugie — nie powinniśmy dopuścić do zatrzymania procesu rozszerzania Unii na Wschód i poprzestania na jego substytutach jakim jest dzisiaj „Partnerstwo wschodnie”, do tego kwestionowane przez najważniejszego adresata tego programu — Ukrainę, po trzecie — nie powinniśmy się godzić na utrwalanie w poszerzonej Unii zasady — dominujące stare kraje metropolii i podległe im — nowe peryferyjne.

Artykuł dodano w następujących kategoriach: Polska.