Polityka zagraniczna III Rzeczpospolitej: strategia bez strategii

Polska prowadząca asertywną i europejską politykę, choć niekoniecznie posłuszna Paryżowi czy Berlinowi, byłaby partnerem, z którym trzeba by się było liczyć.

W tych i wielu innych kwestiach potrzebne jest nowe myślenie, i nowe podejście, a takie mógłby zainicjować polityk reprezentujący właśnie nowe kraje Unii.
Jeśli objęcie tego stanowiska przez mieszkańca Europy Środkowej bez wątpienia stwarzałoby szanse na lepsze zrozumienie i traktowanie naszych interesów przez najważniejsze stolice unijne to pozostaje pytanie o realne szanse otrzymania tego stanowiska w skomplikowanej batalii politycznej. Otóż były one realne. A w każdym razie byłoby bardzo trudno głównym graczom unijnym po rozszerzeniu Unii, rozdzielić wszystkie decyzyjne stanowiska w nowej Unii wyłącznie w starym gronie. Możliwe było, to prawda, zignorowanie głosu wyborców, mimo propagandy o randze „demos europejskiego”, i konieczności ukrócenia biurokratycznej wszechwładzy Brukseli, tj. wycofanie się chyłkiem z procedury referendów w krajach unijnych, oraz wymuszenie drugiego „tak” na walczących z kryzysem Irlandczykach groźbą zatrzymania pieniędzy unijnych, ale niemożliwe byłoby zignorowanie w ważnych nominacjach faktu poszerzenia Unii o 12 nowych członków, a tym samym pokazanie Europie Środkowej, przez lekceważenie ich aspiracji, ich prawdziwie klienckiej roli w nowej Unii. Na to główni gracze unijni nie mogliby sobie pozwolić.
Dlatego też pojawiła się propozycja przewodniczenia Parlamentowi Europejskiemu przez reprezentanta nowych krajów, tj. objęcia ważnej funkcji, ale przecież funkcji w równiej mierze prestiżowej, co ceremonialnej. Rząd Tuska poszedł na ten układ, przedstawiając wybór J. Buzka jako wielki sukces swojej polityki na forum unijnym, w rzeczywistości jednak dał kolejny przykład braku strategicznego myślenia o interesach nie tylko Polski, ale całego naszego regionu w Unii. Pewnym wytłumaczeniem takiej postawy jest oczywiście fakt, iż wyboru Przewodniczącego PE dokonano przed powtórnym głosowaniem w Irlandii, a zatem wobec niepewnego jego wyniku. Przypomnieć jednak trzeba, iż wówczas wszystkie przedwyborcze badania wskazywały na przewagę, i to znaczną, zwolenników przyjęcia traktatu. Zakładając nawet negatywny wynik referendum, a tym samym niemożność ubiegania się o stanowisko tzw. ministra spraw zagranicznych Unii, Polska w tej sytuacji miałaby pełne prawo ubiegać się o inne, prawie tak wpływowe stanowiska czy to w KE, czy w administracji brukselskiej. Decydując się na przewodniczenie PE zamknęła sobie tę drogę.

O tym, że Francja i Niemcy nie traktują polizbońskiej Unii jako nowej jakości, tzn. nie zamierzają wykorzystać jej instytucji jako instrumentów w procesie budowania prawdziwej europejskiej wspólnoty, a nie jedynie jako środka do umacniania tradycyjnych swych stref wpływów, świadczy powierzenie tych nowych stanowisk nie tylko politykom małego formatu ( Herman Van Rompuy), ale i de facto ignorantom (lady Catherine Ashton) w dziedzinach, którymi mają kierować. Wraz z tymi decyzjami, podjętymi w trójkącie Francja–Niemcy–Wielka Brytania nowa UE (tj. rozszerzona, i z Traktatem Lizbońskim) ukazała w pełnym świetle starą grę narodowych interesów i państwowych ambicji, na której to ołtarzu złożono nie tylko propagandowe hasła referendalnych kampanii jak demos europejski, ale przede wszystkim szansę położenia podwalin pod zbudowanie prawdziwie nowej i solidarnej wspólnoty europejskiej

Polska prowadząca asertywną i europejską politykę, choć niekoniecznie posłuszną Paryżowi czy Berlinowi, byłaby partnerem, z którym trzeba by się było liczyć. Taka Polska mogłaby odegrać ważną rolę w nowej Unii pracując na rzecz zbudowania autentycznej, a nie jedynie deklarowanej integracji Europy, pojałtańskiej, a jednocześnie — przełamując osamotnienie — wejść, choćby w niektórych projektach czy politykach, do grona decydentów Unii. Polska mainstremowa i „cicho siedząca” została po raz kolejny pozostawiona na poboczu wielkiej europejskiej polityki, co jest bezspornym faktem mimo buńczucznych przechwałek władz i wtórujących im komentatorów kolejnej polskiej, bolesnej lekcji historii.

Ryszard Bobrowski
Redaktor naczelny „Przeglądu Środkowoeuropejskiego”.

Artykuł dodano w następujących kategoriach: Polska.