Kontury nowego, postkomunistycznego ładu

Rafał Matyja
Opis minionego dwudziestolecia będzie niepełny, jeżeli nie dostrzeżemy istotnego wewnętrznego pęknięcia, które dzieli je na dwie dość wyraźnie odmienne epoki. Pierwszą, do której pasuje określenie “postkomunizm”, i drugą – jeszcze nienazwaną, niezamkniętą, dopiero z wolna przybierającą swój historycznie istotny kształt – pisze w DZIENNIKU Rafał Matyja*.


Podsumowanie dwudziestolecia nie może koncentrować się wyłącznie na pierwszej dekadzie, choć skłania nas do tego z jednej strony dość precyzyjny opis tamtej epoki, a z drugiej niepewność dotycząca odmienności tego, z czym mamy do czynienia obecnie.

O ostatnich latach myślimy jako o długiej teraźniejszości, nie znajdując dla niej ani adekwatnej nazwy, ani odpowiednio skorygowanych sposobów opisu. Oczekujemy, że podpowiedzą nam je narracje lub zdarzenia tworzone przez polityków. Ale ich rozumienie zachodzących zjawisk bywa często jeszcze płytsze ze względu na uwikłanie w drobne irrelewantne wobec systemu gry, które uznają naiwnie za rzeczywistość. Tworzą zatem opisy sytuacji, które wprowadzają w błąd nawet przenikliwych obserwatorów polityki przyzwyczajonych do traktowania tego typu wypowiedzi jako czegoś, co odsłania ukrytą, a zarazem rzeczywistą naturę politycznej rozgrywki.

Epoka takich istotnych opisów skończyła się jednak wraz z wypowiedziami Wiesława Kaczmarka, które dały początek “komisji orlenowskiej”. Potem mieliśmy już tylko świadectwa mentalności politycznych elit – jak przy taśmach Oleksego czy w wypadku rewelacji dotyczących Janusza Kaczmarka. Odsłaniały one pewne mechanizmy rządzenia, relacje na szczytach władzy, ale nie prowadziły do odkrycia cech nowego porządku. Najciekawsze intuicje opisujące sytuację polityczną pojawiały się jeszcze niekiedy w przemówieniach premiera Kaczyńskiego na licznych konwencjach PiS, choć warstwa propagandowa tak dalece mieszała się w nich z analityczną, że nie stanowiły wystarczającej przesłanki dla pogłębionego opisu.

Tymczasem jest dla nas oczywiste, że od 2 kwietnia 2004 roku – od dnia, w którym “Wyborcza” opublikowała wywiad Dominiki Wielowieyskiej z Wiesławem Kaczmarkiem – wiele się zmieniło i zapewne byłoby o czym opowiadać. Państwo nie jest – wbrew naszym nawykom myślowym – czynnikiem stałym i niezmiennym w polityce. Jeżeli przyjrzymy się zmianom jego realnych funkcji w znacznie lepiej opisanym i bardziej dynamicznym przypadku, jakim są Stany Zjednoczone – jeżeli przeanalizujemy zmiany wywołane przez atak z 11 września, przez katastrofę Enronu, skutki huraganu “Kathrina” czy ostatniego “interwencjonistycznego” przełomu spowodowanego kryzysem finansowym – łatwo zauważymy, że istotne przekształcenia zachodzą nieustannie.

To zmiany, które wręcz domagają się rozumienia i interpretacji. Które skłaniają do wysiłku intelektualne elity każdego państwa. Nas tymczasem pochłaniają spory reprodukujące w nieskończoność stare podziały. Spory, które nie tworzą nowych syntez opisujących zmiany formuły państwa czy podpowiadających możliwe racjonalne korekty “ładu samorzutnego”. Korekty, które nie muszą aspirować do odzyskania pełnej kontroli nad przebiegiem zmian i nie muszą posługiwać się wygórowanymi standardami sterowności. Jeżeli jednak polityka ma pozostać sztuką panowania nad własnym – zbiorowym – losem, a nie stać się segmentem przemysłu rozrywkowego, to musi zachować zdolność korekty realnych sytuacji. A także dysponować ich względnie adekwatnym opisem.

Nowego opisu domaga się to, że od czterech lat jesteśmy uczestnikami gry europejskiej na zupełnie nowych zasadach, że zmieniła się funkcja państwa narodowego – choć zmiana ta wcale nie oznacza, jak obawiali się (lub na co liczyli) niektórzy, osłabienia jego znaczenia. Nowego opisu domaga się też to, że o ile konstytutywnym sporem politycznym pierwszych dziesięciu lat niepodległości był spór między spadkobiercami PRL a ich przeciwnikami, o tyle dziś sporem, który racjonalizuje jakoś konflikt dwóch głównych formacji, jest napięcie między wizją władzy podmiotowej i sprawczej, a wizją władzy powstrzymującej się od wypowiedzenia opinii i zajęcia stanowiska. Nowego opisu domaga się wreszcie fakt całkowitego wyczerpania się idei przewodnich ustroju III Rzeczypospolitej – skłaniający niektórych komentatorów – ostatnio Michała Karnowskiego – do stawiania zbyt mocnej jeszcze tezy o faktycznym nastaniu IV RP.

Jest to o tyle uzasadnione, że III Rzeczpospolita miała funkcjonalny klucz legitymizacyjny, jakim było dokonywanie takiej ekonomicznej transformacji oraz politycznej liberalizacji, które z jednej strony ochronią grupy rządzące, a z drugiej – uzyskają aprobatę Zachodu i nie zostaną zakwestionowane przez społeczeństwo. Ten klucz stracił swoją moc z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego że wejście do Unii Europejskiej zostało potraktowane przez grupy rządzące transformacją jako osiągnięcie ziemi obiecanej (z absolutnie funkcjonalną i używaną przez nie metaforą Aleksandra Kwaśniewskiego jako Mojżesza). Po drugie dlatego że wyczerpaniu uległ – opisany przez Zdzisława Krasnodębskiego – “projekt polskiej demokracji”, który “wynikał raczej z definicji grożących jej śmiertelnych niebezpieczeństw niż z wizji pozytywnej”. Straciła swą perswazyjną moc ta wersja liberalizmu, która ukształtowała się “pod wpływem głębokiej nieufności wobec obywateli, o których sądzono, że do niego nie dorośli”.

Funkcjonalny liberalizm Platformy nie odwołuje się już do postulatu obrony liberalnej elity przed niebezpieczeństwem utraty władzy na rzecz populistów lub fundamentalistów moralnych, religijnych czy narodowych. Taką legitymizację podpowiadali wprawdzie Tuskowi lewicowo-liberalni publicyści z Salonu 1989, ale ich rady zostały dość ostentacyjnie zignorowane. Donald Tusk nie wykroczy w realizowaniu ich marzeń poza uważne przestrzeganie zasad politycznej poprawności. Stare reguły przestały obowiązywać, ale na ich miejsce nie pojawiają się nowe.

Opisywany przez Monteskiusza “cel państwa”, którym obok samozachowania jest też zwykle pewien specyficzny, osadzony w tradycji danego narodu ideał, był wprawdzie przedmiotem wielu – głównie konserwatywnych – deliberacji i propozycji, ale nie został w żaden sposób określony. Nie zbliżyły nas do tego ani zaniechane prace konstytucyjne, ani grzęznąca w jałowym sporze dwóch partii publiczna debata. Nie wydarzyło się nic, co mogłoby prowadzić do odkrycia i sformułowania takiego celu.

Artykuł dodano w następujących kategoriach: Polska.