O podmiotową rolę Polski na arenie międzynarodowej

Iluzje minimalistycznej polityki

Prezydent jest bardzo aktywny (niektórzy twierdzą, iż za bardzo) w rozwijaniu polityki wschodniej, rząd też jest tu jakoś obecny, działając przede wszystkim w ramach struktur unijnych, polityka środkowoeuropejska również znajduje się, raz lepiej, raz gorzej, na agendzie działań władz RP, natomiast całkowicie niewidoczna jest Polska na południowo-wschodniej flance Europy, tj. w Bułgarii, a przede wszystkim w Rumunii. Tymczasem to tamten region z wielu powodów zyskuje dziś geostrategiczne znaczenie, którego polityka polska zdaje się nie dostrzegać. Czy Pan minister zgodziłby się z tym poglądem?

— Absolutnie tak. Jest to dla mnie zagadką, ponieważ kraje południa Europy to są dla nas kraje przyjazne, mające z nami pozytywne doświadczenia — w przypadku Rumunii mamy tradycje sojuszu, Bułgaria zaś to kraj bardzo mocno z nami mentalnie związany, choćby poprzez masową turystykę epoki komunistycznej. Jest to jednak problem nie tylko tego subregionu Europy. Powiedziałbym, że mamy kłopot w prowadzeniu każdej innej polityki poza polityką wobec Niemiec, Rosji, Unii Europejskiej czy Stanów Zjednoczonych. Przestaliśmy być obecni na Bliskim Wschodzie, nieudane są próby poprawienia współpracy z Ameryką Łacińską czy z Azją. Jednak Azjaci, którzy są asertywni, pojawią się tu sami, czy chcemy tego, czy nie chcemy i będą wymuszali współpracę swoją witalnością i ekspansją ekonomiczną.
Natomiast problemem jest to, iż od wielu miesięcy mamy u nas do czynienia z polityką minimalistyczną, jakąś polityką samoograniczenia się, czego wyrazem jest zamykanie placówek dyplomatycznych w Afryce i innych regionach świata; mówi się, że ze względów oszczędnościowych. W tym kontekście widziałbym też wycofanie się z Iraku jako zupełnie bezrefleksyjne, przez co tracimy ważną płaszczyznę współpracy ze Stanami Zjednoczonymi, tracimy ważną płaszczyznę współpracy w regionie i oczywiście tracimy płaszczyznę współpracy z Irakiem, tj. potencjalnie bardzo bogatym krajem w tym regionie, z którym mamy przecież długą tradycje współpracy.
Brak współpracy z Rumunią i Bułgarią jest fragmentem szerszego zjawiska minimalizmu politycznego, czego najnowszym przykładem jest fakt rezygnacji naszego kraju z zabiegów o uzyskanie miejsca niestałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ na lata 2010–2011 bez jakiejkolwiek dyskusji na ten temat, nie mówiąc już o walce dyplomatycznej na arenie międzynarodowej. Takie znaki zapytania, jakie Pan postawił pytając o zaniechanie rozwijania współpracy z Bułgarią i Rumunią, ja mógłbym mnożyć zadając znacznie więcej pytań, dlaczego tak minimalizujemy swoje działania dyplomatyczne.

Polska ma wielki kłopot z wypracowaniem stosownej polityki wobec Niemiec. Przed naszą akcesją do NATO i Unii przyjęliśmy chętnie „mecenasowanie” Niemiec naszym ambicjom członkowskim. Po zmianie nie tylko politycznej, ale i generacyjnej polityków niemieckich, i po rozpowszechnieniu się tam polityki historycznej, podnoszącej krzywdy tego narodu, jakich doznał ze strony sił alianckich, polityka nasza przypomina prowadzenie samochodu po wertepach — premier L. Miller niemile zaskakuje „mecenasa” zdecydowanym podpisaniem listu „8”, ale ignoruje niebezpieczeństwo łączące się z projektem niemiecko-rosyjskiej rury bałtyckiej; premier K. Marcinkiewicz chętnie przyjmuje na szczycie UE prezent w postaci 100 mln euro darowane nam przez kanclerz A. Merkel z „wschodnioniemieckiej” puli unijnych pieniędzy, ale prezydent L. Kaczyński odwołuje szczyt Trójkąta Weimarskiego organizowany właśnie w Niemczech, natomiast premier D. Tusk z radością witany w Niemczech z racji swojej koncyliacyjnej polityki miłości, nie otrzymuje od nich nic w zamian — ani w kwestii gazociągu, ani w sprawie tzw. Centrum Wypędzonych, ani nieustannie ponawianych roszczeń obywateli niemieckich z tytułu pozostawionych przez nich w Polsce, po wywołanej przez Niemcy i przegranej wojnie, nieruchomości. Czego zatem brakuje polityce polskiej w tym względzie?

— Do wymienionych powyżej przykładów można też dodać zachowanie zdesperowanych rodziców, którym uniemożliwia się pełnienie podstawowych funkcji rodzicielskich, rozmowy w języku polskim itd. w rozbitych niemiecko-polskich rodzinach itp., co jest wynikiem zaniechania podejmowania rozwiązań przez stronę niemiecką. Myślę, że winy można rozłożyć po obu stronach. Po stronie niemieckiej, jak Pan wspomniał, dostrzegamy pewien proces relatywizowania historii, relatywizowania zarówno przyczyn, jak i skutków II wojny światowej; zwraca na to uwagę nawet tak zagorzały zwolennik współpracy polsko-niemieckiej jak prof. Wł. Bartoszewski, który kilka lat temu wspierał ówczesnego prezydenta miasta Warszawy L. Kaczyńskiego, kiedy chciał wystawić rachunek Niemcom za zniszczenie stolicy w II wojnie światowej.
Widać zatem tę próbę relatywizowania, widać próbę stworzenia na bazie jakiejś poprawności politycznej nowych terminów — Niemcom np. udało się skutecznie wyeliminować w Europie termin: „niemiecki” z wielu debat dotyczących II wojny światowej i zastąpić go terminem „nazistowski” — mówi się o nazistowskich zbrodniach, nazistowskich obozach koncentracyjnych, o nazistowskiej okupacji, natomiast w wielu przypadkach odłączono od tych pojęć termin „niemiecki”.

Realizacji celów polityki RP nie da się osiągnąć bezkonfliktowo.

Po drugie wydaje się, że Niemcy od lat mają problem wewnętrzny — CDU i SPD to są dwie partie, które dość równo podzieliły się głosami wyborczymi i od kilku lat mamy wielką koalicję — CDU/CSU i SPD i zarazem dualizm polityki zagranicznej. To powoduje, że mamy kłopot z określeniem, która twarz polityki zagranicznej Niemiec jest właściwa — z którą stroną możemy nie tylko rozmawiać, ale i dogadać się. Dopóki ta kwestia nie będzie wyjaśniona, to będzie bardzo trudno uzyskać
postęp. To rzutuje nie tylko na stosunki z Polską — to rzutuje także na stosunki ze Stanami Zjednoczonymi, z Rosją, i z innymi państwami kryzysogennymi, jak np. Iranem, i to powoduje, że w niektórych sprawach przeważa głos ministra spraw zagranicznych Steinmeiera, a w innych kanclerz Merkel. Za kilka miesięcy odbędą się w Niemczech wybory i ten problem będzie się pogłębiał, ponieważ w niektórych sprawach politycy ci będą się starali być bardziej wyraziści, a w niektórych będą chcieli zacierać te różnice. W konsekwencji w stosunkach polsko-niemieckich nie będzie można uzyskać wielkiego postępu.

A zaniechania po naszej stronie?

— Poprzednie rządy oskarża się, w moim przekonaniu w sposób absolutnie niesłuszny, a te oskarżenia odnoszą się zarówno do polityki wobec Niemiec, Rosji, czy innych krajów UE, o politykę buńczuczną, o potrząsanie szabelką itd. Tu wrócę do jednego z pierwszych Pana pytań o bezpieczeństwo Polski. Wchodząc do UE musieliśmy znaleźć dla siebie jakieś miejsce, jesteśmy przecież, licząc wg różnych kryteriów, szóstym krajem UE. To oznaczało, że w procesie decyzyjnym wewnątrz UE ktoś gdzieś musiał „przesunąć się”, tak, aby nam umożliwić nie tylko objęcie we wspólnocie różnych stanowisk, ale także realizację pewnych celów politycznych. Nie da się tego zrobić bezkonfliktowo, to są kwestie, których rozstrzyganie zawsze następuje poprzez ścieranie się jakiś interesów. Ponadto trafiliśmy wówczas na okres zmiany systemu decyzyjnego wewnątrz UE — bardzo dla nas korzystny system liczenia tzw. głosów ważonych w Radzie Unii Europejskiej prawie natychmiast zaczął być zmieniany, w konsekwencji czego Polska musiała się do tego odnieść. Nie można było tego dokonać tylko w zaciszu seminariów akademickich, to trzeba było osiągnąć również w wyniku twardych rozmów, twardych negocjacji, w których przypomina się o swoich interesach i artykułuje swoją rolę. A przecież w niektórych przypadkach nasze interesy były rozbieżne, tym bardziej że wówczas, w wyniku stagnacji — przecież główne państwa unijne, jak Niemcy czy Francja, nie rozwijają się tak dynamicznie jak np. Polska, nie mówiąc o krajach azjatyckich — nasze koncepcje rozwojowe nie były zgodne z niemieckimi.
Dlatego tamte kraje zamiast poszukiwać jakichś solidarnościowych metod wsparcia rozwoju gospodarczego zaczęły szukać rozstrzygnięć grupowych bądź bilateralnych, czego najlepszym przykładem jest próba dogadania się z Rosją na temat energetyki i gazu. To musiało wywoływać naszą kontrakcję, to musiało być przynajmniej odnotowane i wskazywane przez Polskę. I ta polityka zabiegów o upodmiotowienie Polski w UE, o znalezienie właściwego miejsca odpowiadającego naszej pozycji i ambicjom, ale także i naszemu potencjałowi, musiała spotkać się z kontrakcją przeciw naszym interesom.
Ku mojemu zdziwieniu znaczna część naszej klasy politycznej, jak również jeszcze większa część mediów, uznała to za błąd. Uznała, że powinniśmy być, jak to się w tej chwili mówi i uprawia, „w głównym nurcie polityki europejskiej”…

…inaczej mówiąc powinniśmy, nawiązując do znanego pouczenia Polski przez prezydenta Chiraca, „siedzieć cicho”?

— …tak to wyglądało i stąd pytanie — czy poprzez fakt, że Polska będzie niesiona jakimś dryfem, a zatem będzie tylko starać się wykorzystać to, o czym inni zdecydują i nam zaproponują, czy to przyniesie nam korzyści. Wydaje mi się, że taka postawa jest dużym błędem. A na skutki i konsekwencje tego błędu zaczynamy już natrafiać, ponieważ polityka utrzymywania się w głównym nurcie powoduje iż — jak Pan wspomniał — nie mamy pozytywnych rezultatów tak w stosunkach z Niemcami, jak i po drugiej stronie — z Rosją. Ta postawa wycofania się z polityki i nieprzypominania przynajmniej o swoich podstawowych interesach, nie przyczynia się do rozwiązania tych problemów.

Artykuł dodano w następujących kategoriach: bezpieczeństwo.