O tym jak szybko zmienia się intelektualny klimat w Europie świadczy intensywność dyskusji na temat zmian w zakresie odstraszania nuklearnego. Ma to również oczywisty związek z sytuacją w Stanach Zjednoczonych, bo po ostatnich prawyborach w Newadzie, gdzie Haley zdobywając 31 % głosów poniosła gorzką porażkę jako, że Trump nie startował a zdecydowana większość (61 %) wyborców wybrała opcję „żaden z kandydatów”, jest już niemal oczywiste, że były prezydent uzyska nominację. Taka sytuacja wpływa na zachowanie polityków w Partii Republikańskiej, w tym zasiadających w Kongresie. Potwierdziło to zresztą wczorajsze „techniczne” głosowanie w sprawie pakietu pomocy, m.in. dla Ukrainy i Izraela, co było częścią wynegocjowanego z trudem porozumienia. Aby pracować dalej nad tą propozycją administracja Bidena musiała w Senacie uzyskać 60 głosów, ale to się nie udało, bo jedynie 8 senatorów republikańskich poparło porozumienie. Oznacza to, że większość Republikanów podporządkowała się wezwaniom Trumpa, który był przeciw kompromisowi bo chce uczynić z kwestii ochrony granicy z Meksykiem jeden z głównych tematów wyborczych. Pisałem już o tym wielokrotnie i powtórzę raz jeszcze. Biden mógł wynegocjować porozumienie w grudniu ubiegłego roku i zagwarantować wsparcie materialne m.in. dla Ukrainy, ale działając w swoim stylu, czyli opieszale, nie osiągnął niczego. Kto jest winny temu, że propozycja pomocy dla Kijowa przepadła? Premier rządu Rzeczpospolitej uważa, że Republikanie „winni się wstydzić” i „Reagan przewraca się w grobie”. Ja nie podzielam tych ocen, choć należy twardo krytykować jako krótkowzroczną postawę Trumpa i Republikanów. Ale jeśli zgodzimy się, że w sprawach strategicznych inicjatywę mają zawsze rządzący, tak jak to w Polsce było choćby za czasów rządów PiS, to w tym wypadku ojcem niepowodzenia jest Biden i to jego politykę należałoby poddać krytyce. Podobnie jak stanowisko w sprawie rozpoczęcie rozmów z Ukrainą o członkostwie w NATO czy zbyt powolne i ograniczone dostawy broni w roku ubiegłym. Niezależnie jednak od oceny polityki obecnej amerykańskiej administracji jedno jest pewne – Europa przygotowuje się do tektonicznych zmian w Waszyngtonie, co być może otwiera przed Polską nowe możliwości. Należy w związku z tym zintensyfikować naszą politykę, również w zakresie współpracy ze Stanami Zjednoczonymi, czemu z pewnością nie służy kwestionowanie przez Warszawę zarówno ważnych projektów infrastrukturalnych (energetyka atomowa), jak i rozpoczynanie dyskusji na temat celowości kontynuowania programu modernizacji sprzętowej naszych sił zbrojnych czy nagłe wątpliwości w sprawie inwestycji Intela. Przesunięcie na bliżej nieokreślony czas wizyty polskiego ministra spraw zagranicznych w Waszyngtonie też nie jest świadectwem naszej mocnej pozycji. A szkoda, bo coraz częściej w środowiskach eksperckich i politycznych dyskutuje się nad koniecznością zmian w polityce odstraszania nuklearnego. Co więcej, podnosi się potrzebę zmiany statusu Polski. Ale abyśmy mogli zagrać o tego rodzaju stawkę musimy po pierwsze wiedzieć, że „coś się dzieje”, po drugie mieć świadomość jakie rozwiązania są proponowane, po trzecie zastanowić się które z nich są dla nas najkorzystniejsze i po czwarte mieć narzędzia, dzięki którym moglibyśmy osiągnąć wymierne rezultaty. Póki co w żadnym z tym obszarów nie zaznaczyliśmy swej pozycji.
Dyskusję na temat europejskiej polityki odstraszania nuklearnego zaczął Manfred Weber z Europejskiej Partii Ludowej, który wracając z Kijowa udzielił mediom wypowiedzi w której zaznaczył, że „Europa musi przygotować się do wojny bez udziału Stanów Zjednoczonych” a także „zbudować swą własną tarczę atomową”. Niemiecki polityk jest przekonany, że Trump, kiedy wygra wybory doprowadzi albo do wyjścia Stanów Zjednoczonych z NATO, albo, co bardziej prawdopodobne, oświadczy, iż nie ma zamiaru w formie zbrojnej wywiązywać się z zapisów art. 5 Traktatu Waszyngtońskiego. Nawiasem mówiąc nie ma w tym wypadku automatyzmu i każde państwo członkowskie we własnym zakresie rozważa czy i w jakiej formie przyjść z pomocą zaatakowanemu sojusznikowi. Weber jest przekonany, że Trump nie uzna wspierania zagrożonych państw Paktu Północnoatlantyckiego w kategorii priorytetu a to oznacza, że do ewentualnej wojny trzeba się przygotowywać biorąc pod uwagę taką właśnie opcję, czyli bierną postawę Waszyngtonu. Wychodząc z takich założeń Weber oświadczył, że „Europa musi zbudować system odstraszania, musimy być w stanie odstraszać i bronić się” i dodał – „Wszyscy wiemy, że kiedy trzeba podjąć decyzję, opcja nuklearna jest naprawdę decydująca”. Zdolność Europy do samodzielnej obrony, co jest zresztą zgoła oczywiste dla każdego zajmującego się kwestiami strategicznymi, nie może mieć wyłącznie wymiaru konwencjonalnego. Stan docelowy musi oznaczać dysponowanie mixem konwencjonalno – nuklearnym, w przeciwnym razie przeciwnicy (np. Federacja Rosyjska) szybko dążyć będą do eskalacji i odwołania się do swego potencjału jądrowego. Innymi słowy, i nie ma co z tym poglądem dyskutować bo jest on słuszny, strategia odstraszania w sytuacji kiedy nie dysponujemy bronią jądrową jest słabsza, jeśli w ogóle można mówić o jej skuteczności. Weber to wie i dlatego zaczął publicznie mówić o europejskiej tarczy nuklearnej. Zdaniem niemieckiego polityka jedyną opcją, jaka jest godna uwagi, to „europeizacja” francuskiego potencjału jądrowego. Francuska force de frappe to dziś, jak się ocenia, ok. 300 głowic jądrowych i Macron jeszcze przed wojną na Ukrainie sugerował pewne możliwości w tym zakresie. Te wypowiedzi francuskiego prezydenta zawsze miały dość ogólny i niejasny charakter, ale cała kwestia nie została przez Niemców podjęta, bo wówczas zastanawiali się oni czy uczestniczyć nadal w programie Nuclear Sharing. Teraz jednak, zdaniem Webera, trzeba wrócić do tej kwestii, co jest możliwe, bo Macron w 2022 roku powiedział, że „oferta nadal leży na stole”. Trudno sobie wyobrazić jak tego rodzaju „europeizacja” francuskiego potencjału jądrowego mogłaby wyglądać w praktyce, zapewne w grę wchodzi współfinansowanie wydatków ponoszonych przez Paryż i stworzenie na początek komitetu doradczego.
Nie jest to jednak jedyna opcja będąca w zasięgu Polski. Drugą przedstawili Eric S. Edelman i Franklin C. Miller, analitycy CSBA ważnego, amerykańskiego think tanku strategicznego, którzy napisali policy paper analizujący prawdopodobieństwo zmian w zakresie programu Nuclear Sharing tak aby zaspokoić w efekcie rosnące aspiracje Warszawy. Ich zdaniem w związku z nową sytuacją w Europie zmianie musi ulec NATO-wska „projekcja siły”. W związku z narastającym zagrożeniem ze wschodu NATO już podjęło istotne decyzje w zakresie modernizacji potencjału jądrowego. Chodzi w tym wypadku o zakupy przez europejskich członków Paktu myśliwców F-35 zdolnych do przenoszenia bomb jądrowych i amerykański program modernizacji bomb grawitacyjnych B 61-12. W rezultacie do końca obecnej dekady, jak piszą Edelman i Miller, „europejski system odstraszania nuklearnego NATO zostanie całkowicie zmodernizowany”. Teraz nadchodzi czas na zmiany doktryny odstraszania, w tym polityki w tym zakresie a niezbędne decyzje, w opinii amerykańskich ekspertów trzeba podjąć szybko, czyli na szczycie Sojuszu w Waszyngtonie, latem tego roku. Ich celem winno być opisanie nowej roli i nowego zaangażowania w NATO-wski system odstraszania nuklearnego państw, które stały się członkami Sojuszu po 1997 roku. Chodzi zarówno o Polskę i państwa Europy środkowej jak i Szwecję oraz Finlandię. Eksperci CSBA piszą, że „przez lata” w środowisku zachodnich specjalistów i polityków dyskutowano kwestię wzrostu zaangażowania Polski w kolektywny system odstraszania nuklearnego. Teraz, jak zauważają, „rozsądne jest rozpoczęcie dyskusji na temat włączenia Polski mając świadomość, że ustalenia z Warszawą prawdopodobnie posłużą za wzór dla innych nowych członków, którzy mogliby chcieć przyłączyć się do programu Nuclear Sharing.” Warto zwrócić na ten fragment uwagę, bo Edelman i Miller nie mają wątpliwości, że rozszerzenie o Polskę programu musi obsługiwać też interesy innych państw regionu, w tym Skandynawów. To zaś oznacza, że dyskusja będzie szersza a Warszawa, patrząc na sprawy zdroworozsądkowo, chcąc coś ugrać musi najpierw skonstruować koalicję państw naszej części Europy, które poprą zmiany w programie. Jeśli chodzi o ich konkretny kształt to w grę wchodzą trzy opcje. Po pierwsze najdalej idąca – zakupione przez Warszawę F-35 będą miały zdolności przenoszenia broni jądrowej, Amerykanie zbudują w Polsce bazy i magazyny w których mogą znajdować się ładunki nuklearne, nasze siły zostaną całkowicie zintegrowane i włączone do NATO-wskiego systemu „uwalniania” broni atomowej. Mniej ambitną jest druga opcja, która przewiduje, że nasze lotnictwo uzyska identyczne zdolności jak opisywane w wariancie nr 1, tylko, że w Polsce nie zostaną wybudowane magazyny i bazy w których mogłyby być składowane ładunki. Wreszcie trzecia opcja zakłada „włączenie” naszych myśliwców do zachodnioeuropejskich, np. niemieckich czy włoskich, związków mających wypełniać misje nuklearne. Jak piszą amerykańscy eksperci „wybrani polscy piloci F35 przechodziliby weryfikację i selekcję do szkolenia w zakresie operacji nuklearnych. Piloci ci byliby oddelegowani do istniejącej jednostki NATO DCA i działali jako integralna część tej jednostki, w tym podczas misji nuklearnych.” Ich zdaniem pierwsza opcja, której istotą jest budowa bazy na terenie Polski w której Amerykanie mogliby składować bomby nuklearne jest nierealistyczna. Przede wszystkim z tego względu, że Rosjanie odebraliby taki krok w kategorii prowokacji, co mogłoby prowadzić do pogorszenia i tak już napiętych relacji. Druga opcja jest realistyczna, można w naszym siłach zbrojnych, w lotnictwie, zbudować potencjał i uczestniczyć w charakterze pełnoprawnego członka w programie Nuclear Sharing. Trzecia możliwość jest zaś pożądana, bo przyspiesza rozpoczęcie zmian w pożądanym kierunku (opcja 2), ale małymi krokami, ostrożnie, bez rozbudzania niepotrzebnych emocji. To co warto podkreślić w wystąpieniu ekspertów CSBA to po pierwsze przekonanie, iż do zmian w zakresie programu Nuclear Sharing można doprowadzić relatywnie szybko bo przy okazji szczytu w Waszyngtonie. Wymaga to jednak nie tylko akcji dyplomatycznej inicjowanej przez Warszawę, ale również przygotowania realistycznego scenariusza działań, tego co chcemy i w jakim czasie osiągnąć. Nie ulega też wątpliwości, że w dialogu na ten temat w pierwszym rządzie muszą uczestniczyć nasi amerykańscy sojusznicy.
Mamy wreszcie do czynienia z trzecią propozycją włączenia Polski do rodziny państw współdecydujących o NATO-wskiej polityce odstraszania jądrowego. Dalibor Rohac, ekspert American Enterprise Institute napisał na łamach brytyjskiego tygodnika The Spectator artykuł w którym wprost postuluje aby przekazać Polsce broń jądrową. Jest on również zdania, że wraz z ewentualnym zwycięstwem Trumpa Europa stanie przed kwestią kształtu polityki odstraszania jądrowego bo polityka Waszyngtonu i w tym obszarze może podlegać daleko idącym zmianom. A zatem, podobnie jak Manfred Weber, Rohac jest przekonany o konieczności inicjowania energicznych działań, tylko, że kierunek jego myślenia jest zupełnie inny, a dla nas zaskakujący. Otóż jest on zdania, że propozycje Webera są „nierealistyczne”, bo jak zauważa „w obecnym systemie jednomyślności byłoby to równoznaczne ze zwróceniem się do Francji o zgodę na, powiedzmy, ewentualne węgierskie weto w sprawie użycia jej arsenału nuklearnego. A gdyby spełniły się mroczne marzenia europejskich federalistów, Paryż stanąłby przed perspektywą przegłosowania w tej sprawie przez kwalifikowaną większość Rady, co byłoby politycznie nie do przyjęcia dla żadnego francuskiego przywódcy.” Niewykluczone, że Weber mówiąc o „europeizacji” potencjału nuklearnego jakim dysponuje Paryż raczej myślał o niemiecko – francuskim nim zarządzaniu a nie europejskiej formule. Tego nie można wykluczyć, ale jak zauważa Rohac, taka opcja byłaby trudna do akceptacji przez państwa Europy Środkowej pamiętające fatalną politykę tego tandemu wobec Rosji przed wojną na Ukrainie. Czy mamy w związku z tym sytuację bez wyjścia? Otóż nie. Rohac jest zdania, że Polska winna wykonać pierwszy, niezbędny krok, aby stać się państwem nuklearnym. Proponuje on pozyskanie systemów Trident, które według dzisiejszych cen, kosztowałyby 21 mld funtów. Systemy te należałoby zakupić na raty, Brytyjczycy spłacali je przez 10 lat, a roczne koszty ich obsługi kształtują się na poziomie będącym w zasięgu naszych możliwości, czyli ok. 3 mld funtów rocznie. Partycypować w tym wysiłku mogłyby zresztą państwa regionu, bo polski potencjał jądrowy zmieniałby również na korzyść ich położenie. Jeśliby Polska pozyskała tego rodzaju systemy, które mogłyby zostać uzbrojone w głowice jądrowe, to wówczas, jak zauważa Rohac, Paryż albo Londyn mogłyby zaproponować w Warszawie „nuklearny deal”, czyli porozumienie którego częścią mogłoby być udostepnienie (sprzedaż) części ich własnego potencjału jądrowego. Należy w tym kontekście pamiętać o inicjowanym przez Londyn porozumieniu AUKUS, które ostatecznie poparli Amerykanie i które zakłada przekazanie Australii znaczących zdolności jądrowych. Rohac, choć nie pisze tego wprost, wskazuje w ten sposób Warszawie jeden z możliwych kierunków i celów naszej polityki. To mógłby być nawet bluff, ale znacząco wzmacniający siłę odstraszania jądrowego na wschodniej flance, bo Rosjanie nie byliby pewni czy mamy zdolność do przeprowadzenia uderzenia jądrowego. Rohac kończy swe rozważania intrygującą myślą, argumentując, że takie posunięcie, czyli „nuklearna Polska dałoby odpowiedź na odwieczny problem geopolityki Europy: jak uniemożliwić Niemcom i Rosji dążenie do dominacji na kontynencie eurazjatyckim.”
Mamy zatem trzy opcje, trzy możliwości o wykorzystanie których winna pokusić się nasza dyplomacja. Nie ulega wątpliwości, że w co najmniej dwóch z nich decydującym może okazać się zdanie naszego amerykańskiego sojusznika. Propozycje Webera, uważam podobnie jak Rohac, jest całkowicie nierealistyczna i uznać ją trzeba za przykład wishfull thinking niż realną opcję polityczną. Nasza polityka wobec Waszyngtonu winna być w tej sytuacji zarówno zdecydowana i obliczona na osiągnięcie celów zgodnych z naszym interesem państwowym tak długo jak rządza Demokraci, jak również musimy mieć zdolności do jej kontynuowania po ewentualnym sukcesie wyborczym Trumpa. W tym sensie wpis Donalda Tuska adresowany do Republikanów niepotrzebnie antagonizuje. Słusznie ujął to Elbridge Colby, zdaniem niektórych obserwatorów przyszły szef Pentagonu, który zwrócił uwagę premierowi Rzeczpospolitej, że „takie moralizowanie” jak w przypadku wpisu Tuska raczej zniechęca Amerykanów, co jest tym dziwniejsze, iż mamy do czynienia z premierem kraju zagrożonego rosyjską agresją, którego społeczeństwo ceni NATO. Wpis Donalda Tuska jest moim zdaniem przykładem jak polityki wobec Ameryki nie należy uprawiać, no chyba, że jego celem było zebranie chwilowych wyrazów uznania od europejskich mediów i klasy politycznej. Jeśli takie były motywy to udało się.
Źródło: Marek Budzisz, wPolityce.pl 08 02 24