Po co nam suwerenność. Między niepodległością a suwerennością

Paweł Szałamacha

Czy państwo polskie potrafi realizować swoje interesy w polityce wewnętrznej? Na początek krótka historia polityki, na której wypada się znać — polityki energetycznej. W pierwszym roku wolnej Polski rząd podjął decyzję o zaprzestaniu budowy elektrowni nuklearnej w Żarnowcu. Koszt tej decyzji to 4 mld euro i już dzisiaj 20 straconych lat, a będzie to zapewne 35 lat. Obecnie planowany jest powrót tej technologii, ale Rada Ministrów nie zaakceptowała dotychczas oficjalnego dokumentu, jakim jest polityka energetyczna kraju do 2030 r. Poprzednie kierownictwo Ministerstwa Gospodarki zostawiło gotowy projekt takiego dokumentu, który nie został podjęty przez następców.
Na początku lat 90. podzielono elektroenergetykę na kilkadziesiąt spółek: wytwarzających energię, dystrybucyjnych i przesyłowych. Taka struktura nie istniała w żadnym rozwiniętym kraju, który mógłby być punktem odniesienia, uniemożliwiła finansowanie inwestycji modernizacyjnych, gdyż powstałe podmioty były zbyt słabe finansowo. Aby umożliwić finansowanie inwestycji, zawarto kontrakty długoterminowe na dostawę energii, które następnie zostały uznane za naruszające zasady konkurencji. Należało rozwiązać ten problem, tworząc skomplikowany system rozliczeń i wygaszania tych zobowiązań. Rozpoczęto sprzedaż sektora, przy czym podkreślam słowo sprzedaż, gdyż z reguły nabywcami były podmioty kontrolowane przez inne rządy — Francji lub Szwecji. W latach 2006 — 2007 skonsolidowano sektor, tworząc cztery silne podmioty zdolne do konkurowania na rynku środkowej Europy i finansowania inwestycji. Czy ta polityka będzie kontynuowana, zobaczymy.
W ostatnich dwóch dekadach zaistniały trzy okresy wzmożonego reformowania struktur państwowych — pierwsza przypadła na przełom lat 1989/1990, druga — 1998/1999, trzecia — 2006/2007. Podczas pierwszego powstały samorządy terytorialne i zręby konkurencyjnej gospodarki.
Okres drugi to tzw. cztery reformy rządu Buzka, czyli reforma szkolnictwa, służby zdrowia, samorządu i systemu emerytalnego. Po dziesięciu latach można ocenić, że sukcesem zakończyło się „półtorej reformy”. Całkowicie nieudana jest reforma szkolnictwa. Jeśli chodzi o służbę zdrowia, to co prawda wprowadzono wycenę świadczeń medycznych, ale w krótkim czasie zlikwidowano kasy chorych. W samorządzie terytorialnym pozytyw to silne województwa, negatyw — zbędny szczebel zarządzania w postaci powiatów. W reformie emerytur wadliwa koncepcyjnie okazała się struktura OFE, które same sobie wyznaczają stopę zwrotu z inwestycji, poprzez formułę minimalnej stopy zwrotu.
Podczas trzeciego okresu reform wprowadzono rzeczywistą konkurencję na rynku telekomunikacyjnym, skonsolidowano nadzór finansowy, zreformowano służby specjalne, obniżono tzw. klin podatkowy, powołano wyspecjalizowaną agencję zwalczającą korupcję.
Pomiędzy tymi okresami realizowano z reguły strategie dostosowawcze, podyktowane przez logikę wstąpienia do Unii Europejskiej lub NATO. Przykładowo, modernizacja armii „wychodzi” o tyle, o ile zbieżna jest z uczestnictwem w misjach, nie obrony terytorium kraju. W sferze stosunków handlowych reformy były narzucane przez logikę otwarcia w ramach ogólnoświatowych procesów gospodarczych tzw. konsensusu waszyngtońskiego. Często były one niezbieżne lub sprzeczne z interesem gospodarczym kraju, jak np. sekwencja liberalizacji rynku w latach 90. lub sposób prywatyzacji banków sprzyjający statusowi półperyferii.
Powstało osiem planów informatyzacji państwa, ale w międzynarodowych zestawieniach dotyczących stopnia informatyzacji administracji zajmujemy ostatnie miejsca w Europie.
Jakie są powody takiej sytuacji? — Brak silnej przemawiającej do obywateli idei państwowej. Takiej siły przyciągania nie ma koncepcja demokratycznego państwa prawnego, recypowana z zagranicy, niebędąca wynikiem krajowej refleksji nad państwem, wspólnotą obywatelską.
Silne jest przekonanie podzielane przez znaczną część opinii publicznej, że nie istnieje coś takiego jak interes gospodarczy państwa, że próba jego określenia jest archaiczna, świadczy o niewiedzy, nieznajomości procesów gospodarczych. W skrajnej postaci pojawiały się poglądy odmawiające państwu prawa do posiadania interesów, twierdzące, że interesy takie to fanaberie spoconych facetów w pogoni za władzą.
Dyskusja sprzed prawie trzech lat dotycząca Banku Przemysłowo-Handlowego dobrze ilustruje to zjawisko. Grupa finansowa Unicredit zainteresowana przejęciem Banku BPH naruszyła zobowiązanie podjęte wobec Skarbu Państwa, zobowiązała się bowiem do ograniczenia swojej aktywności do jednego banku przez dziesięć lat. Wielu twórców opinii oburzało się wówczas, jak politycy śmią ingerować w rynkowy proces przejęcia innego banku, który z natury rzeczy jest optymalny i niepodlegający ocenie. Dopiero dziś część obserwatorów zauważa, że korporacje stanowią ośrodki decyzji konkurujące z rządami posiadającymi demokratyczną legitymację, chcą i lubią rządzić.
Kolejny powód: brak strategicznego centrum decyzyjnego rządu tworzącego strategie. Rządowe Centrum Studiów Strategicznych zostało zlikwidowane przez poprzednią ekipę, i była to decyzja sensowna, ale połowiczna. Sensowna, ponieważ RCSS nie był w stanie nic zaproponować, jakość materiałów tam powstających była bardzo niska. Połowiczna, ponieważ nie powołano od podstaw odpowiedniej instytucji przy premierze. Obecny zespół doradców ministra Boniego częściowo wypełnia tę rolę. Instytucja taka powinna powstać, tworzyć i koordynować polityki rządowe, posiadać silne umocowanie przy szefie rządu. Taka instytucja powinna ułatwiać tworzenie elity intelektualnej kraju.
Nie należy jednak narzekać. Nie żyjemy w Turcji Atatürka czy Japonii lat 50.–60. poprzedniego wieku, w którym potężne Ministerstwo Przemysłu i Handlu przeprowadziło industrializację kraju przy użyciu bardzo nieliberalnych narzędzi. Powoli, żmudnie dokonuje się profesjonalizacja polskiej polityki, pojawia się ciągłość i konsekwencja. Znowu przykład, tym razem pozytywny — terminal gazowy LNG, sztandarowy projekt rozpoczęty przez rząd PiS, a kontynuowany przez obecną ekipę.
Podsumowując, państwo polskie potrafi realizować swoje interesy w ograniczonym zakresie, niekonsekwentnie, potykając się o własne nogi

Janusz Kurtyka

Organizatorzy prosili mnie o odpowiedź na pytanie, czy państwo polskie potrafi realizować swoje interesy w polityce historycznej. Jest to trudne, w naszych debatach publicznych nie ma bowiem konsensusu co do samego przedmiotu dyskusji. W sposób fundamentalny często kwestionuje się sam fakt istnienia czegoś takiego jak polityka historyczna, powątpiewa się w potrzebę posiadania polityki historycznej, oraz zwraca się uwagę na trudność w jej zdefiniowaniu.
Na użytek naszej dyskusji potrzebna zatem wydaje się krótka definicja. Polityka historyczna to legimityzowanie polityki i interesów państwa w oczach własnego społeczeństwa i w opinii zewnętrznej za pomocą argumentów historycznych. Budowanie takiego obrazu państwa i narodu, by sprzyjał on innym aspektom polityki, uzupełniał je i dostarczał im uzasadnień. Polityka historyczna powinna być oparta na prawdzie historycznej, tzn. niezależnie od tego, jakimi argumentami państwo się posługuje, nie powinno się ono posługiwać argumentami fałszywymi bądź też częściowo tylko prawdziwymi. Tutaj myślę o rozmaitych koncepcjach, które forsują Niemcy, np. unikając konstatacji, iż dramat wypędzeń Niemców był konsekwencją popierania przez ten naród reżimu hitlerowskiego i następstwem wywołanej przez Niemców wojny.
Polityka historyczna zatem to nasycanie argumentacją historyczną działań politycznych, ale absolutnie już nie upolitycznianie historii. Od polityki zagranicznej nie należy oczekiwać, że będzie oddawała całe skomplikowanie procesu historycznego. Ona musi posługiwać się skrótem, który jest w służbie interesu państwa. Może czerpać z niezmierzonego obszaru wolności badań te wątki, które uznawane są przez państwo za sprzyjające jego polityce, ale nie może stwarzać ograniczenia dla wolności badań naukowych. Każde państwo ma swoją politykę historyczną — nawet fakt deklaratywnego jej zaniechania też jest taką polityką.
Jakie interesy państwo polskie powinno realizować poprzez politykę historyczną? Tu dobrych przykładów dostarczają Stany Zjednoczone z ich kultem konstytucji, Anglia pielęgnująca tradycje kolebki parlamentaryzmu, morskie i kolonialne rozumiane jako promowanie cywilizacji. Uważam, że nasze państwo w definiowaniu swej polityki nie powinno unikać bardzo głębokiej perspektywy historycznej. Narody tworzące główne kręgi kulturowe w Europie mają swoje utrwalone stereotypy postrzegania swego dorobku historycznego: Niemcy to Rzesza, czyli Europa, Francja to matecznik Europy, Włochy to polis i rzymskie dziedzictwo, Anglia to z kolei Wyspa, czyli Eden — ośrodek świata. A Polacy? Dla nas symboliczno-ideowym skrótem jest (powinna być) Rzeczpospolita.

Polacy są przecież współtwórcami odrębnego kręgu kulturowo-cywilizacyjnego w Europie. Tak jak mamy do czynienia z kręgiem anglosaskim, romańskim, germańskim, tak w sposób całkowicie zasadny możemy mówić o kręgu sarmackim objętym kulturowym zasięgiem I Rzeczypospolitej. Skutki kulturowe jej istnienia są widoczne po dzień dzisiejszy, mimo upadku tego państwa, rosyjskich zaborów i sowieckiego walca. Państwo polskie w swojej polityce historycznej nie powinno unikać odniesień do tradycji kulturowych I RP, państwa tworzonego przez Polaków, Litwinów i Rusinów/Ukraińców, które było domem także dla licznych wspólnot Żydów, Niemców, Karaimów, Ormian i wielu innych narodów. Prezentowanie Polakom i narodom sąsiednim Polski jako ośrodka ważnego kręgu cywilizacyjnego jest ważne dla tożsamości i interesu państwa, i zgodne z prawdą historyczną.

Artykuł dodano w następujących kategoriach: Polska.