Po co nam suwerenność. Między niepodległością a suwerennością

Zdzisław Krasnodębski

Przeczytałem niedawno w gazecie austriackiej tezę, że Polska dobrze sobie radzi z kryzysem, ponieważ rząd wyznaje filozofię niedziałania i że to przynosi lepsze skutki niż działanie. Niemcy, jak wiadomo, przeżywają największe załamanie gospodarcze od czasu II wojny światowej, USA podobnie. Mógłbym więc na tym skończyć, że wszystko jest dobrze i że to my powinniśmy być wzorem dla innych. Ale, mówiąc poważnie, zadanie zestawienia sytuacji Polski i Niemiec jest niewykonalne. Mam porównywać małe państwo, peryferyjne i ubogie, z imperium światowym, a poza tym z krajem, który ma dzisiaj poczucie, że jest znowu potęgą.

To jest uderzająca zmiana języka — od pełnego powściągliwości i samoograniczenia na mocarstwowy. Zastanawiam się od pewnego czasu, czy nie jest tak, że mamy bardziej zasadniczy kłopot z państwem niż tylko np. niesprawną administrację.
Samo rozumienie państwa i jego relacji w stosunku do innych kategorii — społeczeństwo, naród, gospodarka — jest być może inne w przypadku Polski niż w przypadku Niemiec, USA.
Prof. Kurtyka mówił o naszych tradycjach narodowych. Z nich wynikają te głębsze problemy z państwem. O tym, że tradycja narodowa ma znaczenie świadczy fakt, że gdy porównujemy Niemcy i Stany Zjednoczone, widać, iż to rozumienie państwa, które organizuje wyobraźnię polityczną Niemców, nie istnieje w Stanach Zjednoczonych. W Niemczech, zgodnie tradycją heglowską czy postheglowską, państwo reprezentuje to co ogólne przeciwko interesom partykularnym, sprawiedliwość przeciw egoizmowi. Jest wyrazem racjonalności, a nie irracjonalności. Nikt z moich studentów nigdy nie chciał być przedsiębiorcą. Wielu chce być urzędnikami państwowymi. Typowa dla modelu niemieckiego jest między innymi symbioza między gospodarką, państwem i społeczeństwem — w zmieniających się konstelacjach. Państwo organizuje gospodarkę i społeczeństwo. Dlatego w Niemczech neoliberalne rozwiązania nigdy nie stały się dominujące. „Społeczna gospodarka rynkowa” to pomysł Erharda, ale też ordoliberałów, i kontynuacja tradycji niemieckiej — tego, co się nazywało Deutschland AG (Niemcy SA).
Do tego „państwowego koncernu Niemcy” należą także media. Czasami pytamy w Polsce, jak to się dzieje, że w Niemczech media w wielu przypadkach mówią jednym głosem — zwłaszcza jeśli idzie o politykę zagraniczną. Otóż istnieją bardzo subtelne mechanizmy koordynacji. Nie można się dziwić, że „Süddeutsche Zeitung”, „Frankfurter Allgemeine Zeitung” i jeszcze parę innych gazet piszą o Polsce mniej więcej to samo.

Gdy spojrzymy na Stany Zjednoczone, to wiadomo, że w gruncie rzeczy tam nie ma państwa w pojęciu niemieckim. Państwo to część społeczeństwa, tylko jedna z jego instytucji. Więź społeczna, samoorganizacja jest bardziej fundamentalna niż więź państwowa. Ogromną rolę integrującą odgrywają symbolika narodowa oraz gospodarka. Badacze nacjonalizmu mówią, że nacjonalizm amerykański jest nacjonalizmem gospodarczym, a globalizacja amerykanizacją i promocją amerykańskich interesów w świecie.
W Polsce przyzwyczailiśmy się w ogóle żyć bez państwa (co najwyżej z administracją) i w ciągu ostatnich 300 lat tylko przez 20 lat międzywojnia podjęliśmy poważną próbę jego budowy. Nieprzypadkowo myślimy raczej w kategoriach narodu niż państwa. PRL nie była oczywiście państwem narodowym, ponieważ brakowało mu pewnych zasadniczych cech takiego państwa. Polska „stała nierządem” — dzisiaj ów nierząd określa się postpolitycznością.
Uogólniając problem, można spytać, czy państwo jest w zasadzie tylko miejscem rywalizacji różnych grup, które poprzez to realizują swoje interesy i w którym następuje ich agregacja czy sumowanie, a potem wcielanie w życie. Czy też państwo jest samodzielnym aktorem? Jedno jest pewne: aby państwo było działającym podmiotem w stosunku do społeczeństwa, gospodarki i innych państw, musi mieć elitę polityczną — elitę państwową. Jeżeli nie ma świadomej swoich celów i środków, względnie autonomicznej wobec sił społecznych elity politycznej, państwo nie jest działające, nie może się stać podmiotem, staje się miejscem rywalizacji różnych partykularnych grup społecznych.

Często pytamy w Polsce: dlaczego nie ma takiej czy innej strategii? Dlaczego nie ma ciągłości? Dlaczego nie ma takiego miejsca, w którym moglibyśmy porozmawiać poważnie o polityce zagranicznej? Dlaczego wreszcie nie uprawiamy tego, co pan Zalewski bardzo słusznie nazywa dyplomacją obywatelską? Dlaczego jest nawet wręcz przeciwnie — nie brakuje intelektualistów, dziennikarzy, przedsiębiorców, którzy u nas uprawiają dyplomację obywatelską na rzecz krajów sąsiednich? Polskie państwo nie jest aktorem, bo w przeciwieństwie do II Rzeczypospolitej nie wykształciło elity państwowej z prawdziwego zdarzenia. Nasze elity polityczne mają specyficzne socjologiczno-antropologiczne cechy, które sprawiają, że nie stały się elitami propaństwowymi. Składają się one, jak wiadomo, z dwóch segmentów. Po pierwsze — z elity postpeerelowskiej, która stopniowo się uzachodniła już od lat 80. Ale była zawsze elitą kraju zależnego. Po drugie — z elity postopozycyjnej, postdysydenckiej, która żyła poza instytucjami, miała bardzo abstrakcyjne wyobrażenie o świecie zewnętrznym, zwłaszcza „zachodnim”, i łatwo w związku z tym ulegała rozmaitym ideologiom. I jedna, i druga nie były przygotowane do tego, by budować suwerenne państwo polskie.

W swej ostatniej książce Samuel Huntington wspomina o transnacjonalizmie, który jego zdaniem jest coraz powszechniejszy w Stanach Zjednoczonych i zagraża ich zdolności do działania. Pisze między innymi o moralistycznym transnacjonalizmie intelektualistów i transnacjonalizmie gospodarczym. W Polsce oba te transnacjonalizmy są znacznie silniejsze niż w USA i w Niemczech, ba — stały się dominującą ideologią. Trudno się więc dziwić, że skoro budowa — czy też odbudowa — państwa nigdy nie stała się zasadniczym celem Polaków, to państwo jest tak niesprawne.

Ryszard Bugaj

Traktujemy suwerenność jako dobro pożądane, o które warto się ubiegać. Jednakowoż nie wszyscy tak wcale sądzą, jak myślę. Warto się nad nimi nachylić na moment dlatego, że ich punkt widzenia jest wpływowy, zasługuje na ocenę i analizę. Na łamach „Rzeczpospolitej” swego czasu Wojciech Sadurski napisał, że z suwerennością i z państwem narodowym jest tak jak z lokomotywą parową. Ona należy do XIX wieku i nie warto się tym zajmować.

Przeczytałem niedawno interesujący wywiad w „Gazecie Wyborczej” z prof. Markiem Belką, który mówi mniej więcej tak: „Zmorą polską jest alians niemiecko-rosyjski. Ale stoimy oto przed wielką polską szansą historyczną. Jeżeli się rozpuścimy w Unii Europejskiej, to zniesiemy ten dylemat. Nie będziemy mieli takiego zagrożenia. Trzeba podkreślić, że zwolennicy tego punktu widzenia mają jeszcze jeden argument, którego nie wolno łatwo lekceważyć. Oni mówią mianowicie tak: skoro przemożna rzeczywistość jest taka, że nie dysponujemy instrumentami skutecznego działania w imieniu zbiorowości narodowej, a możemy się przyłączyć do większej całości, która w jakimś zakresie reguluje życie publiczne, i mieć wpływ na tę większą całość, to bilans jest lepszy, niż gdybyśmy obstawali przy suwerenności naszej części”.
Chcę powiedzieć, dlaczego ja tego rozumowania nie podzielam. Przede wszystkim dlatego, że wydaje mi się, że z suwerennością narodowego państwa jest nierozerwalnie związana demokracja polityczna. Nie można demokracji oderwać od tradycji, od kodów językowych, od historii etc. Demokracja to coś znacznie więcej niż procedury. Procedury można sobie oczywiście wyobrazić jak obudowane na poziomie przekraczającym daleko ramy państwa narodowego. Nie muszę zaznaczać, że jak używam tutaj określenia państwo, jak mówię naród, mówię w sensie konstytucyjnym.

Drugi argument jest taki, że bez suwerenności i bez państwa narodowego, bez położenia pewnego nacisku na procedury, które się odbywają w ramach tej instytucji, trudno praktykować solidarność. Dla mnie jest to bardzo ważne, żeby praktykować solidarność przez małe „s”. Jest to dla mnie ważne i poprzez wybór aksjologiczny i dlatego, że jestem przekonany, że bez solidarności przez „s” mamy też ograniczone możliwości modernizacji cywilizacyjnej.
I jest trzeci argument, najbardziej kontrowersyjny. Mnie się wydaje, że bez tak pojmowanej suwerenności, szczególnie w świetle chyba tego, co wiemy o kryzysie, który toczy gospodarkę światową, to bardzo by było trudno nie uzyskać statusu rejonu peryferyjnego ze wszystkimi tego konsekwencjami w podziale pracy i dóbr.
Na tle tego pada ta jedna odpowiedź, że nie warto się o suwerenność starać. Owszem jest pewien interes zbiorowości, która ma jakąś tradycję narodową, historyczną, etc., ale lepiej ją włączyć do szerszej całości. I jest drugi punkt widzenia, który z nim konkuruje, który jest przez niego chyba jakoś tam inspirowany i który często bywa określany jako nawiązanie do idei jagiellońskiej. To mnie też niepokoi, chociaż z różnych innych powodów. Niepokoi przede wszystkim dlatego, że często zapomina się o tym, iż idea jagiellońska była wydajna w czasach, kiedy Polska była europejskim mocarstwem. Te czasy bezpowrotnie minęły.

W związku z tym pozostaje polityka niektórych ugrupowań, które patrzą bardzo podejrzliwie na to, co mogą robić Niemcy. Ja podzielam tę podejrzliwość w dość dużym stopniu. Choć zarazem mam zrozumienie dla polityki niemieckiej. Potrafię sobie wyobrazić, jaka byłaby polityka polska w stosunku do Rosji, gdyby była odwrócona relacja sił. Gdybyśmy mieli taką relację sił jak Niemcy w stosunku do Polski.

Jaka jest tego konkluzja? Marna. W gruncie rzeczy wynika z tego dyrektywa, że przede wszystkim trzeba budować siłę kraju i budować go, ocalając suwerenność i, szukając cały czas takiego punktu równowagi między różnymi tendencjami, siłami, które pozwalają wybierać pragmatycznie. Nie mam tutaj żadnej takiej tezy, którą wyrażał prof. Andrzej Nowak w „Rzeczypospolitej”. Z taką misją na Wschodzie na przykład. To zresztą się źle trochę czyta, bo do pewnego stopnia w tym jest kulturowy imperializm, nieuzasadniony, niemający mocnego oparcia.

Artykuł dodano w następujących kategoriach: Polska.