Po co nam suwerenność. Między niepodległością a suwerennością

Dariusz Gawin

Pojęcie podmiotowości przed 1989 rokiem było przywoływane w dyskusjach, gdy przeciwstawiano społeczeństwo władzy. Celem opozycji demokratycznej było upodmiotowienie społeczeństwa w stosunku do władzy. Po 20 latach wolności naszym problemem jest upodmiotowienie wspólnoty politycznej czy też nasycenie formalnej suwerenności nowymi treściami, które spowodowałyby przełom w jej funkcjonowaniu.

Pojęcie suwerenności, o którym z pozycji filozofii politycznej mówił Zbigniew Stawrowski, w sensie historycznym związane jest z wykształceniem się porządku postwestfalskiego w połowie XVII wieku oraz z dwiema formami państwa europejskiego: państwem zbudowanym na fundamencie doktryny absolutyzmu oświeconego oraz państwem narodowym. W ostatnich kilkunastu latach dużo mówiło się o tym, że pojęcie suwerenności, jeżeli nie odchodzi całkiem do lamusa historii, to zmienia zasadniczo swoją treść pod wpływem procesów globalizacji lub też integracji europejskiej.

Kryzys, którego świadkami jesteśmy, do pewnego stopnia skomplikował tę sytuację. Przyspieszył on proces przeciwny, proces renacjonalizacji Unii Europejskiej. Cały czas bowiem, nawet przy założeniu, że ta tradycyjna suwerenność taka jak funkcjonowała w XIX wieku czy w pierwszej połowie XX wieku nie powróci już w czystej postaci, polityka, szczególnie polityka międzynarodowa, pozostaje obszarem rywalizacji pomiędzy wspólnotami politycznymi. Owa rywalizacja dotyczy nie tylko polityki czy gospodarki, ale na przykład sfery symboli czy pamięci. I w tym sensie podmiotowość należy rozumieć jako zdolność do realizacji własnych interesów w warunkach międzynarodowej rywalizacji.

Ostatnio świętowaliśmy 20 lat wolności. Ta rocznica uświadamia nam, że o ile mamy dosyć duże osiągnięcia w ostatnich 20 latach w dziedzinie gospodarki, budowy instytucji demokratycznych, to jednocześnie mamy realny problem z podmiotowością.
Suwerenność w sensie formalnoprawnym nie jest naszym kłopotem. Nasze położenie jest zupełnie inne niż pokolenia, które budowało wolną Polskę w momencie powstawania II Rzeczypospolitej. Wtedy o atrybuty formalnoprawne suwerenności trzeba było walczyć. Po okresie PRL nie chodziło o budowę państwa, lecz — jak to wówczas mówiono, o jego transformację, o przekształcenie państwa zależnego w państwo, które miało się okazać niezależne I niepodległe. Wszystkie bowiem formalnoprawne atrybuty suwerenności istniały, bo przecież PRL miała wszelkie instrumenty oraz instytucje, które kojarzą się z formalnoprawnym pojęciem suwerenności — miała granice, ambasady, ministerstwa, siły zbrojne, była pełnoprawnym członkiem organizacji międzynarodowych. Chodziło o to, żeby to instrumentarium nasycić treścią realnej niepodległości — realnej podmiotowości. Pytanie brzmi: czy ten cel został w pełni osiągnięty?

Nasz problem nie polega na tym, że nie mamy suwerenności: po 20 latach widać coraz wyraźniej, że nie mamy pełnej podmiotowości. Ten problem rozbija się na dwa zagadnienia. Na ogół mówi się o państwie, instytucjach. To jest oczywista sprawa i nie będę o tym mówił.
Zupełnie innym zagadnieniem jest problem woli. Woli tego, żeby być podmiotowym. Uprzedmiotowienie nie jest końcem świata ani tragedią. Przywołując słowo, które funkcjonowało w czasach opozycji, jest to problem etosu lub trwałej dyspozycji mentalnej ludzi, którzy kształtują dzisiejszą Polskę.

Dlaczego istnieje tu jakaś zasadnicza trudność? Dlatego, że po 1989 r. bardzo wielu ludzi dobrej woli, lecz zarazem naiwnych (pomijam tu tych, którzy działali w złej woli), założyło, że po 1989 r. odzyskaliśmy pełną suwerenność, a to znaczy, że za jak dotknięciem czarodziejskiej różdżki te instytucje, które były zależne, ale odpowiadały formalnoprawnym definicjom suwerenności, stały się niepodległe i że to już wystarczy. To był jeden z podstawowych wyznaczników konfliktów politycznych w Polsce po 1989 r., począwszy od wojny na górze i walki o wokół hasła przyspieszenia. Chodziło w nich o to, czy już mamy wszystko, co potrzeba do normalnego funkcjonowania, czy może jednak do formalnej niepodległości trzeba dodać coś więcej?
Drugim elementem rozumowania tych naiwnych ludzi dobrej woli było założenie, że jesteśmy słabi, biedni i zacofani. Wobec tego musimy się cieszyć z każdej rzeczy, która wchodzi nam w ręce. Ten rodzaj mentalności oddaje słynne porównanie mówiące, że Polska jest jak brzydka, biedna panna bez posagu. W takiej sytuacji nie dyskutuje się o realnych korzyściach, sukcesach, porażkach tylko ewentualnie o tym, jak okazać wdzięczność naszym wspaniałomyślnym dobroczyńcom.

Jeżeli ten problem rozgrywa się w obszarze woli, to pojawia się kwestia kształtu polskiego establishmentu. Na własny użytek nazwałbym go problemem „orkiestracji”: w Polsce establishment nie gra solidarnie i zespołowo. Jako wicedyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego wielokrotnie spotykam niemieckich polityków, dziennikarzy, studentów czy zwykłych turystów i stopień „orkiestracji” ich przekazu jest zdumiewający. Nawet jeżeli w prywatnych rozmowach ci sami ludzie potem mogą być krytycznie nastawieni wobec czegoś, co się dzieje w Niemczech, w sytuacjach publicznych, oficjalnych wykazują zaskakującą zbieżność opinii. Polski establishment nie jest zorkiestrowany. Oczywiście stanu „orkiestracji” nie osiąga się poprzez to, że gdzieś należy zbudować jakiś tajny bunkier dowodzenia, z którego popłyną rozkazy i instrukcje. To jest problem czegoś, co bym nazwał kulturą czy zapleczem, w jakim ci ludzie wyrastają.

Naszemu establishmentowi — nie tylko politykom, lecz także ludziom mediów, intelektualistom, biznesmenom zabierającym głos w debatach publicznych, brak gotowości do wchodzenia w rywalizację bez poczucia kompleksu i słabości. Państwo polskie — szerzej: polska wspólnota polityczna — jest chore i nie da rady. Trzeba mu pomagać poprzez tworzenie przyjaznego środowiska, w ramach którego mogą powstać nowe mechanizmy czy nowe instytucje. Jest to ważne dlatego, że jak zwykle w polskiej historii kwestią kluczową jest czas. Ile mamy jako obecne pokolenie Polaków czasu na to, żeby naprawić błędy, które zostały popełnione w ostatnich 20 latach?
Mówię o tym nie dlatego, żeby czekały nas jakieś straszne dziejowe apokalipsy. Brak podmiotowości to nie jest koniec świata. W Polsce uprzedmiotowionej Polacy nadal będą w Wigilię śpiewali kolędy, nadal będziemy mieli własne państwo i nawet przybędzie nam trochę autostrad. Chodzi o to, czy ludzie, którzy uczestniczą w tej grze, uznają fakt, że Polska jest poniżej swoich możliwości, za skandal. Dobrych Polaków powinien z tego powodu szlag trafiać, i powinni razem coś robić, żeby tę sytuację przełamać. A po drugie — mówił o tym przede mną Ryszard Bugaj — o wiele lepiej można Polskę zmodernizować, jeżeli będzie podmiotowa. Jeśli będziemy jednym z sześciu, siedmiu najważniejszych krajów Unii Europejskiej, to modernizacja będzie przebiegała inaczej niż gdy spadniemy do drugiej ligi małych państw, formalnie suwerennych, lecz w istocie pozbawionych korzyści płynących z realnej podmiotowości.

Szewach Weiss

Dla mnie to było bardzo ciekawe, bo odczuwam brak wiedzy o polskich sprawach. Może krótko przedstawię pewien antymodel. Nie mówię w imieniu Izraela, tylko o Izraelu. Ja jestem we wszystkich dyscyplinach były i jako były mogę sobie pozwolić coś powiedzieć. To jest model prawie nieograniczonej niepodległości. Część opozycji izraelskiej w moich okolicach między Partią Pracy i partią Merec, taką radykal-socjal-liberalno-demokratyczną (te słowa są już dłuższe niż liczba posłów tej partii w Knesecie), oskarża prawie każdy rząd, że używamy za dużo niepodległości, ale Izrael jest mocarstwem. Skąd pochodzi ta siła? Polityka pamięci jest drogą do mocarstwowości. W słowach „nigdy więcej” tkwi ogromna siła moralna, polityczna.
Ehud Barak, późniejszy premier, będąc w 1992 roku z wizytą oficerów w Auschwitz, powie do prochów, także jego rodziny: „My jesteśmy tu za późno”. Znaczenie tej metafory bierze się ze zobowiązania, że już nigdy nie będziemy za późno. Jesteśmy z jakiegoś punktu widzenia może trochę podobni, ale w innej sytuacji. Polityka izraelska jest pod wpływem polskich Żydów. Polska była w ciąży z Izraelem. Ja do dzisiaj czuję duchowe elementy piłsudskości na prawicy izraelskiej. Nasza suwerenność jest samoograniczona, ponieważ tożsamość izraelska, żydowska będzie zawsze związana z religią. U nas suwerenem jest Bóg.
Pamiętam kampanię w sprawie wejścia do UE. Ja nie jestem Polakiem, ale ja się wstydziłem. To Polak ma się podlizywać Francuzowi, który dał światu rząd Vichy? Niemcowi, który stworzył piekło na tej ziemi? Portugalii, która miała Salazara? Wy macie o wiele więcej siły moralnej. Nie zawsze używacie skutecznie waszej historii.

Piotr Skwieciński

Padło tu sporo gorzkich i słusznych słów pod adresem establishmentu i słabości tożsamościowej elit. Ja bym jednak polemizował z opinią, jakoby wszystkie jego złe cechy przekładały się w ostatecznym rachunku na jakąś podstawową przyczynę słabości Polski.
Wymienię przynajmniej dwie ważne sprawy z ostatnich lat, które Polska wygrała, a w których moim zdaniem ten establishment grał zespołowo. Pierwsza to sprawa pomarańczowej rewolucji na Ukrainie. Druga to sprawa Eriki Steinbach, w dwóch swoich odsłonach. Mówię o udaremnieniu jej wejścia w skład ciała zarządzającego sławetnej fundacji. Ale przede wszystkim mówię o momencie sprzed kilku lat, kiedy samo istnienie Steinbach, jej postulaty i proces legitymizacji tej pani i jej dążeń przez część niemieckich elit po raz pierwszy dotarły do świadomości Polaków. Polskie elity mówiły jednym głosem w tej sprawie. Łącznie z tą ich częścią — i to było wtedy dla mnie zaskoczenie — którą byłem skłonny do uważania za najbardziej dotkniętą właśnie narodowym nihilizmem, mentalnością satelicką. Łącznie z lewicą postpezetpeerowską. Warto się zastanowić nad tym, co powiedział Dariusz Gawin — że Polska jest poniżej swoich możliwości. Ja bym zastanowił się, czy rzeczywiście tak jest? Czy te polskie słabości, te nieskuteczności, nad którymi wszyscy tutaj bolejemy i które jesteśmy skłonni przypisywać subiektywnym błędom aktorów polskiej sceny publicznej — czy one jednak w znacznej mierze nie są związane nie z subiektywnymi błędami, zaniechaniami, tylko z obiektywną słabością państwa?

Prof. Krasnodębski słusznie zwrócił uwagę, że postawiono mu trudne zadanie — porównanie sprawności państwa polskiego z USA i Niemcami, czyli z supermocarstwem i z mocarstwem regionalnym. Chętniej usłyszałbym coś konkretnego o tym, jak to wygląda w państwie o potencjale zbliżonym do polskiego, czyli niewielkim? Jak tam wygląda kwestia państwa jako aktora, sprawczości państwa, jeśli chodzi o relacje międzynarodowe? Nie wiem, ale nie sądzę, żeby takie porównanie koniecznie musiało wypaść bardzo na naszą niekorzyść.
Z tym związana jest kwestia trzecia — UE i słynnej peryferyjności. Uważam, że dobrze oddał ten dylemat Jarosław Kaczyński w artykule w „Rz”, kiedy opisuje alternatywę — tzn. co byłoby, gdyby Polska nie weszła do UE. To porównanie nie wypada na niekorzyść stanu obecnego. Wejście do Unii powoduje to, że jesteśmy mniej peryferyjni, niż bylibyśmy poza nią.

Artykuł dodano w następujących kategoriach: Polska.