Orban, Kaczyński i pytanie, co jest mitem, a co antymitem.

„Warszawa to nie Budapeszt” napisał przed tygodniem w tekście otwierającym kolejny „Plus Minus” Paweł Lisicki. Biorąc pod uwagę urodę Budapeszteńskich mostów i miasta nie odwróconego plecami do rzeki, o ilości działających tam linii metra już nawet nie wspominając, trudno nie zgodzić się z tym stwierdzeniem. Nieco inaczej, niż sugeruje to wspomniany komentarz, sprawy jednak mają się w warstwie społeczno-politycznej. Zaprezentowany w tekście portret premiera Viktora Orbána jest bowiem wirtualny w podobnym stopniu, co służąca tam za jego odpowiednik krzyżówka Jarosława Kaczyńskiego z Janem Rokitą.

Racjonaliści versus mitotwórcy

Zacznijmy od mocno przywołanego w komentarzu „syndromu mitu smoleńskiego” , który dodatkowo przeciwstawiony został modernizacyjnemu wysiłkowi podejmowanemu przez premiera Orbána. Tu warto zatrzymać się na chwilę nad samym pojęciem mitu. Rozumiejąc go za Mircea Eliade jako z góry narzucony obraz świata, powinniśmy jako rodzimy mit uznać raczej forsowany przez polityczny mainstream i większość mediów „antymit” smoleński, nie zaś dążenie do poznania jak najpełniejszej prawdy – również tej o katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem. Od czasów Platona i Arystotelesa to właśnie krytyczny wysiłek podejmowany w celu rozpoznania prawdy, jest jednym z wyróżników cywilizacji europejskiej od innych kultur, zadawalających się przekazywanym im obrazem mitycznym.
Podobnie na Węgrzech przejawem racjonalizmu jest zarówno podjęcie przez obecny rząd reform gospodarczych, jak i ich wyprzedzenie swoistą „poduszką transformacyjną”, czyli ustawami odwołującymi się do wspólnie wyznawanych wartości, do naturalnego poczucia tożsamości każdego narodu. Taką właśnie rolę spełniła ustawa o dniu upamiętniającym Traktat z Trianon, na mocy którego Węgry utraciły po I wojnie światowej ponad 2/3 dotychczasowego terytorium; nowelizacja ustawy o obywatelstwie, umożliwiająca także Węgrom zamieszkującym za granicą nabycie obywatelstwa swojego kraju; a przede wszystkim preambuła nowej konstytucji, zawierająca bezpośrednie odwołania do tradycji chrześcijańskiej oraz do prawa naturalnego i myśli konserwatywnej. Tak jak polska prawicowa myśl polityczna odwołuje się do systemu wartości – a dążenie do zrozumienia wydarzeń smoleńskich stanowi część tego myślenia – tak też rząd Orbána oparł się o wartości i symbole związane z europejską tradycją chrześcijańską i z dziejami narodu, widząc w nich spoiwo społeczne i odskocznię do przetransformowania zastanej polityczno-gospodarczej rzeczywistości.

Potęga przeciwników Fideszu z kolei przez lata spoczywała na „antymicie” – umiejętnej grze na lękach słabszych socjalnie warstw węgierskiego społeczeństwa oraz silnie sproletaryzowanego Pesztu (9/10 węgierskiej stolicy). Dlatego na powyborczych mapach Węgier typowa była czerwień na wschód od linii Dunaju, oraz kolor niebieski dla Budy i zachodnich prowincji kraju. Dopiero strach z nadchodzącego bankructwa katastrofalnie zadłużonego przez postkomunistów państwa, przebił swoimi rozmiarami i wywrócił do góry nogami dotychczasowe reguły gry na ludzkich lękach przed „pożeranym kompleksem Napoleona”, „łakomym władzy”, „nacjonalistą”, „dyktatorem” (etc.) Viktorem Orbánem. Oczywiście z wiadomych przyczyn historycznych, rezonans lęków łatwiej w Polsce jest wywołać wśród mieszkańców zachodniej, a nie wschodniej Polski, ale mechanizm psychospołeczny jest tutaj dokładnie ten sam. Podobnie, jak niechęć do przyznania się przez większość opiniotwórczej węgierskiej inteligencji do popełnienia błędu (zdrady interesu narodowego), i ponowne masowe oddawanie na postkomunistów głosów poparcia w wyborach w 2006 roku, choć prawda o coraz większym uzależnianiu się państwa od życia na kredyt była już wówczas znana, jakkolwiek oczywiście niepopularyzowana przez mainstreamowe media.

Z tego właśnie powodu od jesieni 2010 roku rząd Fideszu tylko stopniowo, właśnie w „otoczce” ustaw podbudowujących warstwę ideową Węgrów, zaczął wdrażać poszczególne elementy reform gospodarczych, jak obniżenie podatku dla małych i średnich firm (z 19% do 10%), liniowy podatek dochodowy od osób fizycznych (16%), czy podatek bankowy oraz extrapodatek kryzysowy pobierany od firm ubezpieczeniowych, energetycznych, telekomunikacyjnych oraz sieci handlowych.

Orbán reformator

Reformy realizowane obecnie na Węgrzech wymusiło lawinowo rosnące zadłużanie państwa (z 53% do 80 GDP kraju) w okresie rządów socjalistów (2002-2010), pomimo stosowania „kreatywnej księgowości”. Ich ogólny zarys i cele zawarte są w tzw. Planie Kálmána Szélla. Chodzi o program reform gospodarczych, które mają umożliwić redukcję długu publicznego w tempie o cca. 5% rocznie w stosunku do ogólnego GDP. Tak ma się stać (i jak na razie tak się dzieje) poprzez ograniczenie wydatków budżetowych, będących efektem „zwykłych” cięć, ale także głębszych reform strukturalnych, dotyczących rynku pracy, rozwoju małej i średniej przedsiębiorczości, ograniczenia zasiłków dla bezrobotnych, dopłat do lekarstw czy komunikacji miejskiej. Oczywiście nie wszystko toczy się zgodnie z planem, czego dobrym przykładem jest obecnie niemal całkowite ugrzęźnięcie w miejscu weryfikacji rent inwalidzkich, które w dziesięciomilionowych Węgrzech pobiera 750 tys.obywateli. Niższe od zakładanych są też wpływy z podatków (o ok. 0,5 mld Euro), choć prawdopodobnie zrównoważą je dochody z wyższej akcyzy nałożonej na olej napędowy, automaty do gier, alkohol oraz tzw. niezdrową żywność (typu chipsy). Choć i tak ostatecznie po raz pierwszy od w sumie kilkunastu lat Węgry odnotują w bieżącym roku nadwyżkę budżetową. Gorzej, że coraz silniejsze są obawy przed drugą falą kryzysu finansowego w Europie, co już dzisiaj wpływa hamująco na wzrost gospodarczy (w tym roku prawdopodobnie jedynie 1,6% GDP zamiast prognozowanych 2,5%) i powoduje, że przygotowywana na przyszły rok ustawa budżetowa nosi alarmistyczną nazwę „Budżet Ochrony Państwa”, a Węgrzy nie tyle przygotowują się do spożywania pierwszych owoców uzdrawianej gospodarki, ile z niepokojem wypatrują kolejnej fali podwyżek. A nie jest to bez znaczenia w sytuacji, kiedy większość z 600 tys. zadłużonych węgierskich gospodarstw domowych, ma mniejsze lub większe kłopoty ze terminowością spłat zaciągniętych kredytów hipotecznych.

Limitowana suwerenność

Zastany przez Fidesz stopień degradacji węgierskiej gospodarki, stanowi dzisiaj podstawowe ograniczenie dla polityki racjonalizmu i odbudowywanej na jego gruncie państwowej podmiotowości. Jak się okazuje, państwo które nie dysponuje innowacyjną gospodarką, za to posiada wysokie długi z powodu odkładania niezbędnych reform (tym bowiem nie sprzyjała permanentna kampania przeciw Orbánowi, bo nieustanna kampania z definicji nie sprzyja reformom, jak po ostatnich czterech latach mieliśmy okazję przekonać się także w Polsce) znajduje się pod dużą presją. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy – jak to uczyniły Węgry, rezygnuje się z kolejnych pożyczek Międzynarodowego Funduszu Walutowego, i idących ich śladem warunków dalszych zachowań. W takiej sytuacji potrzebne jest oparcie w silnych państwach, jak Chiny czy Rosja, a w regionie – Niemcy. Co Węgry stosunkowo skutecznie zresztą czynią.

Właśnie dlatego także Fidesz szuka sojusznika w Platformie Obywatelskiej, choć ta dała się poznać z zakochania się w Trójkącie Weimarskim (zresztą bez wzajemności), a nie w Grupie Wyszehradzkiej. Działanie to nie jest uwarunkowane efektami jakiejś wnikliwej analizy analogii i rozbieżności programowych Fideszu z taką czy inną polską partią (nota bene porównując programy partyjne Fideszowi aksjologicznie, kulturowo i ekonomicznie jest zdecydowanie bliżej do PiS niż PO), ale podporządkowane jest zupełnie innej logice myślenia. Po pierwsze, nieprowokowaniem Niemiec, o których sile Węgrzy mogli przekonać się całkiem niedawno, w okresie histerii, która wybuchła w momencie uchwalanej nowej ustawy medialnej. Berlin wykorzystał ją do odwetu za wcześniejsze obłożenie tzw. podatkiem kryzysowym największych podmiotów gospodarczych obecnych na węgierskim rynku (w większości niemieckich), czemu kres położyła dopiero rozmowa w cztery oczy Merkel-Orbán w maju br. Po drugie, unikaniem sytuacji stawiania znaku równości pomiędzy Orbánem i Kaczyńskim, w czym celują wpływowe kręgi lewicowo-liberalne w Europie, w Polsce środowisko Gazety Wyborczej. W końcu, nie należy tutaj zapominać o co prawda mało konsekwentnym, ale jednak odczuwalnym na forum unijnym wsparciu, które Fidesz otrzymuje od CDU, będącej częścią frakcji ludowej europarlamentu. Program partii Fidesz w końcu był pisany także przez ekspertów CDU (na zasadach wzajemności).

Czas działań

To wszystko jest oczywiście ceną, jaką państwo, rząd czy obywatele muszą zapłacić, kiedy demokracja zbyt późno wprowadza korektę kursu. Oby to nie był przypadek Polski. Jak zresztą trafnie zauważa Paweł Lisicki, nie wystarczy czekać na moment, aż na wzór Fideszu władza sama wpadnie w ręce prawicowej opozycji. Poszerzanie własnej bazy sympatyków i członków czy aktywne eksploatowanie swojego potencjału merytorycznego to nie „nadstandard”, ale raczej działania minimum. Podobnie rzecz się ma w sferze mediów, niezwykle istotnej w epoce – jak to zdefiniował jeszcze Ralf Dahrendorf – demokracji telewizyjnej. Już na kilkanaście miesięcy przed terminem ostatnich wyborów parlamentarnych na Węgrzech, Fidesz zaczął być wspierany przez dwóch bogatych i wpływowych przedsiębiorców Sándora Demjána i Gábora Szélesa. To dzięki ich pieniądzom, Fidesz szedł do wyborów z poparciem telewizji informacyjnej HírTv, dwóch sprzyjających mu ogólnokrajowych dzienników (Magyar Nemzet i Magyar Hírlap) oraz tygodnika Heti Válasz. Całkiem niedawna fala krytyki wielu zachodnich mediów, jakiej Fidesz musiał stawiać czoło podczas obejmowanej przez Węgry prezydencji w Radzie UE, powinna zaś zwrócić uwagę polskiej prawicy jeszcze na inną sprawę, na potrzebę „odmityzowania” własnego obrazu za granicą. Potrzebę działań opartych nie na dyplomatycznej mowie-trawie, tylko na poszukiwaniu sojuszników dla własnych wizji i rozwiązań, opartych na analizie zgodności (i różnic interesów), przyjmując do wiadomości, że od już ładnych kilku lat Polska jest częścią większej struktury, z którą można się nie zgadzać, ale na pewno nie należy ignorować.

Karola Wełtawska

Źródło: Polityce.pl 23 10 11
Artykuł dodano w następujących kategoriach: Przegląd Publikacji.