Tracone szanse polskiej prezydencji UE

Ryszard Bobrowski

1.

Od wielu miesięcy oczywiste jest, że mamy do czynienia z bardzo poważnym kryzysem w UE. Formalnie rzecz biorąc jest to kryzys finansów publicznych tylko krajów strefy euro, faktycznie – dotyczy całej Unii, a istotą jego i sednem są nie tyle finanse, ale polityka UE a tak naprawdę – przyszłość UE.

Interesujące są reakcje i komentarze dotyczące sposobów rozwiązywania tego kryzysu, które pojawiają się tak w kraju, jak i poza nim. Punktem odniesienia jest tu spotkania kanclerz Niemiec i prezydenta Francji i decyzje, jakie tam zapadły, to jest de facto sformułowanie wytycznych do przyjęcia przez pozostałych członków Unii. Politycy rządzącej koalicji PO – PSL proszeni o skomentowanie rezultatów szczytu N. Sarkozy – A. Merkel bagatelizowali je w sposób oczywisty. Wicepremier W. Pawlak wręcz stwierdził, iż nie dotyczą nas jako kraju pozostawiającego poza strefą euro, natomiast premier D. Tusk uznał fakt nie zaproszenia Polski sprawującej obecnie prezydencję w UE na to spotkanie za mało istotne a ponadto aluzyjnie skrytykował Francję dając do zrozumienia, iż nie wypełniając kryteriów dyscypliny finansowej Unii również przyczyniła się do obecnego kryzysu. Charakterystyczne jest także milczenie w tej kwestii ministra R. Sikorskiego wypowiadającego się przecież tak chętnie na Twitterze i szczodrze komentującego różne wydarzenia, zarówno historyczne

( Powstanie Warszawskie) jak i współczesne ( zbiorowy mord w Norwegii),\

2.

Milczenie polskich polityków rządzącej koalicji o sprawach żywotnie ważnych dla UE nie powinno jednak dziwić, ponieważ wpisuje się ono w długą i niedobrą tradycję naszego pozostawania poza głównym nurtem myślenia o roli, zadaniach i ewolucji Wspólnoty Europejskiej. Jest paradoksem, iż kwestiami tymi interesowali się Polacy na długo przed upadkiem komunizmu ( Z. Najder, opr. „Wspólnota Europejska w oczach Polaków”, Polonia 1989) natomiast po jesieni narodów 1989 r w sprawach tak żywotnych dla Polski zachowali zdumiewające desinteresement. Przykładów tego braku reakcji polskich polityków jest aż nadto, warto jednak przypomnieć choćby kilka z nich.

Tuż po przełomie 1989 r., kiedy zachodni politycy zaskoczeni dynamiką wydarzeń, mnożyli inicjatywy w istocie zamykające nam drogę do członkostwa w ówczesnym EWG, by wspomnieć tylko mgławicową koncepcję „ Confederation Eurropeenne” prezydenta Francji F. Mitterranda, czy idee tzw. „kręgów koncentrycznych” przewodniczącego Komisji Europejskiej J. Delorsa, ukazała się książka R. Baldwina „ Cost of Enlargement”, której autor starał się udowodnić, iż rozszerzenie wspólnot europejskich na kraje byłego bloku socjalistycznego jest dla Zachodu zbyt kosztowne, a zatem nie powinno być w ogóle przedmiotem rozmów. Pozycja ta zyskała dość duży rozgłos w tamtejszych mediach, dyskutowano się o niej, posługiwano się argumentami tam zawartymi, słowem wywierała znaczny wpływ na myślenie ówczesnych elit. Książka R. Baldwina była znana także w Polsce jednak nikt nie podjął nawet próby polemiki z zawartymi tam tezami, jak i nie próbował wykazać, że rozszerzenie Unii nie będzie przecież bezinteresownym gestem Zachodu wobec biedniejszego Wschodu, ale znakomitym interesem dla zachodniego biznesu, nie mówiąc o zapewnieniu bezpieczeństwa Zachodowi i jego ochronnie przed tzw ´spill over effect” w obliczu dezintegrującego się bloku sowieckiego i rozpadu ZSRR. W konsekwencji braku odpowiedzi z naszej strony, na tę i inne publikacje, w opinii publicznej Unii utrwalił się pogląd o jednostronnych korzyściach Wschodu płynących z rozszerzenia Unii i poświeceniu się Zachodu na jego rzecz, co jak wiadomo wywarło znaczny wpływ na odrzucenie tzw. Traktatu konstytucyjnego UE we Francji i Holandii.

Traktat konstytucyjny zwany Konstytucją Europejską przygotowywał Konwent, tj. ciało złożone z ponad 200 polityków zarówno z krajów członkowskich Unii, jak i kandydujących do niej pod przewodnictwem byłego prezydenta Francji V.Giscard d’Estaing’a. Polskę reprezentowali przedstawiciele Prezydenta (D. Hubner), Sejmu (J. Oleksy) i Senatu (A.Wilbrodt ). Opinii publicznej nie są znane idee czy inicjatywy wniesione na to forum przez polską delegację, czy to in corpore, czy też indywidualnie. Wiadomo natomiast, iż to, co przygotował Konwent nie uwzględniało nie tylko kwestii ważnych dla Polski ( m. in. odwołanie się do Boga w preambule dokumentu zgodnie z kompromisową propozycją wzorowaną na naszej konstytucji), ale i dla średniej wielkości państw unijnych ( zmiana systemu głosowania w Radzie Unii Europejskiej – system nicejski zastąpiono tzw. formułą podwójnej większości faworyzującą największe państwa). W konsekwencji Konwent przygotował, przy naszym biernym udziale dokument, który stał się później, w nieco zmodyfikowanej i okrojonej formie, prawem unijnym zwanym Traktatem lizbońskim.

Zmiana systemu głosowania w RUE w oczywisty sposób pomniejsza rolę Polski na forum unijnym, co spotkało się z protestami prawej strony polskiej sceny politycznej. Symbolem tej opozycji stało się hasło „Nicea albo śmierć” głoszone z inspiracji Jacka Saryusza Wolskiego przez wpływowego polityka PO J.M. Rokitę. Z chwilą jednak, kiedy społeczeństwa Francji i Holandii odrzuciły w referendach Traktat konstytucyjny elity polityczne w Polsce uznały, iż niebezpieczeństwo minęło i Traktatu konstytucyjnego nie będzie. Jednak sprawujący wówczas prezydencję w Unii Niemcy, przeciwnie – konsekwentnie pracowali nad zabezpieczeniem swoich interesów w nowej redakcji tekstu w wyniku czego w miejsce niedobrego dla nas Traktatu konstytucyjnego powstał Traktat lizboński, nadal dla Polski niekorzystny, który wymagał jednak przyjęcia go przez Radę Europejską, a zatem także przez Polskę.

W debacie dotyczącej przyjęcia lub odrzucenia przez nas Traktatu konstytucyjnego pojawiła się koncepcja liczenia głosów tzw. metodą pierwiastkową opracowaną przez matematyków z Uniwersytetu Jagiellońskiego. (W. Słomczyński, K. Życzkowski, Traktat z Nicei, projekt Konwentu i Konstytucja Europejska. Porównanie mechanizmów decyzyjnych w Radzie Unii Europejskiej.” Przegląd Środkowoeuropejski” N 38, lipiec 2004). Sam system nie był nowy, niemniej ew. jego zastosowanie przy liczeniu głosów w RUE oddawałoby sprawiedliwość wszystkim uczestnikom unijnej gry – największym, średnim i małym. Konieczność obrony metody nicejskiej głosił prezydent L.Kaczyński i jego brat premier J. Kaczyński, z tą też myślą, więcej – zadaniem prezydent udał się na decydujące rozmowy Rady Europejskiej do Brukseli. W ich trakcie delegacja polska odstąpiła jednak od tego celu godząc się na rozwiązanie kompromisowe, tj. odłożenie w czasie do 2014 roku wejścia systemu podwójnej większości i tzw. rozwiązanie z Joaniny obowiązujące do 20 17 r. Jakkolwiek by nie patrzeć na uzyskane finalnie rezultaty Traktat lizboński raczej ogranicza polskie straty niż kładzie podwaliny pod tworzenie bardziej zrównoważonej i solidarnej Unii Europejskiej, co powinno być naszym celem.

3.

W przeciwieństwie do milczących polityków obszernie na temat tzw.” rządu gospodarczego UE” wypowiadają się komentatorzy i publicyści. Jednakże i tutaj nie ma jednomyślności, co do znaczenia ustaleń duetu A. Merkel – N. Sarkozy. To znaczy zgodna jest opinia co do tego, iż wprowadzenie w życie tych postanowień oznaczać będzie instytucjonalizację w Unii dominacji Niemiec i Francji i narzucenie „ich” rozwiązań gospodarczych całej wspólnocie, czyli de facto realizację interesów niemieckich i francuskich poprzez wspólnotę, różne są natomiast opinie o scali zagrożeń i szkód jakie ta polityka przyniesie Polsce.

„Polska nie może pozostać poza głównym nurtem Europy, który będzie kształtowany w Niemczech. To będzie dla nas piekielnie trudne ze względów historycznych, ale zbliżenie z Niemcami jest dla nas nieuniknione ze względów historycznych(…) Ten nurt będzie zdominowany przez Niemcy, to one będą kształtować priorytety Europy. Musimy dostosować się do tej sytuacji (…) argumentuje K. Rybiński cytowany przez D. Rasiaka w „Rzeczpospolitej”. ( Teraz Niemcy, ”Rzeczpospolita”, 27-28 09 2011). Z konkluzją tą zgadza się sam D. Rasiak pisząc ” Tomasz Mann wołał nieustannie o „ europejskie Niemcy”, przestrzegając zarazem przed „ niemiecką Europą”. Przez lata po wojnie politycy i intelektualiści znad Renu uważali Europę za najlepszą ochronę dla Niemców przed nimi samymi. Jednak Europa okazała się zbyt słaba, by okiełznać Niemcy, co więcej – zorientowała się, że bez nich gospodarka zginie. A zatem – witajcie w niemieckiej Europie. (tamże)

Odmienny pogląd reprezentuje Z. Krasnodębski. „ Wiemy już – pisze – jak podejmuje się decyzje w Europie. Najpierw przywódcy Niemiec i Francji uzgadniają swoje stanowisko i podejmują strategiczne decyzje, przy czym Francja jest w tym tandemie partnerem coraz wątlejszym. Inne kraje początkowo protestują, potem powoli ulegają, przestraszone kijem kryzysu i zachęcone marchewką pomocy finansowej. Inni już prawie się nie liczą (…) Europa jest już Europą nie tyle wielu prędkości, ile wielu kręgów władzy. W centrum Francja i Niemcy, potem dobrze sobie radzące kraje strefy euro, dalej peryferyjne państwa eurolandu: Grecja, Irlandia, Portugalia, Hiszpania, jeszcze dalej „nowej” postkomunistycznej Europy. Jest więc jasne kto rządzi w Europie; gdyby jeszcze było wiadomo co robić” (Polska w najdalszym kregu,( „ Rzeczpospolita” 26 08 2011)

Polemizuje z tymi uwagami J. Magierowski: „ Polityczne przywództwo Niemiec w Europie nie musi być wcale z gruntu dobre, ani z gruntu złe. Niemcom należy patrzeć na ręce i reagować zawsze wtedy, gdy ich inicjatywy mogą zaszkodzić naszym interesom. A na tych polach gdzie nasze interesy są zbieżne – delikatnie ich wpierać. Oburzanie się na to, iż Niemcy rządzą Unią niczego nie zmieni. Niemcy Unią rządzili, rządzą i rządzić będą. Wiedział o tym L. Miller, gdy negocjowaliśmy traktat akcesyjny, wiedział o tym L. Kaczyński, gdy składał podpis pod traktatem lizbońskim, i wie o tym D. Tusk. Nie ma znaczenia, czy w unijnym porządku działania będziemy bliżej Berlina czy znajdziemy się w drugim, trzecim czy szóstym kręgu. Pytanie brzmi, jak możemy przekuć decyzje podejmowane przez Niemców we własne korzyści? ( Jak wykorzystać Niemcy, „Rzeczpospolita”, 29 08 2011)

Odnosząc się do tej kwestii R. Ziemkiewicz zauważa, iż ” problem Polski polega na tym, że nasza elita polityczna miota się między dwiema bezsensownymi skrajnościami. Z jednej strony ma silną skłonność do popisywania się przed wyborcami twardością ponad nasze rzeczywiste możliwości. Kto zaś przeciąga strunę, w pewnym momencie po prostu wypada z gry, zostaje przegłosowany – zdarzało się nam to już w negocjacjach dotyczących rolnictwa. Z drugiej strony jeszcze silniejsza jest w elitach III RP skłonność do przyjmowania graniczącej ze służalstwem postawy europrymuska. Do nawyku wyniesionego z czasów podporządkowania się Kremlowi dorabia się tu ideologię, w imię której europejskie potęgi docenią nasze spontaniczne i gorące poparcie i jakoś się za nie – wedle swojego uznania, bo nawet nie formułujemy konkretnych oczekiwań – odwdzięczą ( Dwie Europy a sprawa Polska „Uważam Rze”, 29 08 – 04 09 2011)

W kontekście powyższych spostrzeżeń można sformułować kilka uwag. Po pierwsze istotnie to duet Francji i Niemiec rządził wspólnotą od jej początku, jeszcze jako EWWiS. W tym tandemie to Francja była silniejszym partnerem ( wystarczy wspomnieć choćby tzw. politykę pustego krzesła prezydenta Francji Ch. de Gaulla w proteście przeciwko zamierzonym reformom EWG Komisji Europejskiej kierowanej przez Niemca W. Hellsteina, czy wymuszenie przez kanclerza H. Kohla na kapitanach niemieckiego przemysłu rezygnacji z DM na rzecz wprowadzenia euro, które było inicjatywą francuską). Obecnie mamy do czynienia z tendencją odwrotną. Po drugie ta dominacja wywierana była w ramach i przy respektowaniu instytucji unijnych, a niej poza nimi, z czym mamy do czynienie obecnie

(np. szczyt Francja – Niemcy – Rosja w Dauville,). Po trzecie początkowy zamiar sektorowej integracji ( węgiel i stal) stopniowo przekształcony został po powstaniu EWG 1957 w projekt imperialnej inkorporacji, której celem stało się stawianie czoła, na drodze kolejnych rozszerzeń EWG/UE, dominacji USA w powojennym zachodnim świecie i sprostanie potędze ekonomicznej Japonii. (J. Zielonka, Europa jako imperium. Nowe spojrzenie na UE, Warszawa 2007). Po czwarte – wraz z upadkiem muru berlińskiego i rozpadem ZSRR następuje stopniowy regres metod i instytucji wspólnotowych i odrodzenie tendencji narodowych oraz powrót do klasycznych celów głównych państw unijnych

( Niemcy – specjalne relacje z Rosją, Francja – Unia Śródziemnomorska, Wielka Brytania – Unia jako wielka przestrzeń gospodarcza) realizowanych przy wykorzystaniu struktur unijnych

Jaka była i jest, zapytać trzeba, wobec tych przekształceń i ewolucji wspólnot europejskich, pozycja Polski. Otóż trzeba sobie wyraźnie powiedzieć, że Polska nie uczestniczyła i nie uczestniczy w żadnym z tych procesów. Pomimo, iż Polacy formułowali zarówno w XIX koncepcje integracji europejskiej (A. Mickiewicz, J. M. Hoene –Wroński, A. Cieszkowski, D. Jastrzebowski), jak i uczestniczyli w jej XX pierwszych próbach ( zaangażowanie Polski w Ruch Paneuropejski R. Coudenhovego-Callergiego, aktywność J. Rettingera), to w okresie sowieckiej dominacji nad Europą Wschodnią nie uczestniczyli w początkach powojennej integracji europejskiej. Upadek komunizmu otworzył przed Polską tę szanse, lecz w pierwszym okresie w polskich elitach politycznych nie było ani wiary, ani chęci aplikowania o członkostwo w EWG. I tak B. Geremek, czołowy polityk nowej ekipy władzy, przedstawił we wrześniu 1989 koncepcje tzw. Konfederacji Naddunajskiej, tj. realnie rzecz biorąc alternatywę dla członkostwa ówczesnym EWG ( „Po prostu”, wrzesień 1989) a premier T. Mazowiecki podczas swojej wizyty w Brukseli w styczniu 1990 r także nie postulował polskiej obecności w EWG, ale powołanie niejasnej Rady Współpracy Europejskiej jako swego rodzaju substytutu naszej obecności w strukturach zachodnich. Z kolei negocjacje o stowarzyszeniu z UE ( tzw. Traktat Europejski) strona polska zaczęła bez zadeklarowania o docelowym polskim zamiarze przystąpienia do Wspólnot, co uczyniła dopiero w trakcie ich trwania, w wyniku czego zapisano to w preambule tego dokumentu, ale wyłącznie jako deklarację strony polskiej, a nie wspólną.

Z czasem polityka proakcesyjna stała się jednak polityką dominującą III RP a samo członkostwo w UE uznano za generalne panaceum na rozwiązanie wszystkich naszych problemów – od zapewniania krajowi bezpieczeństwa, poprzez wprowadzenie gospodarki rynkowej, po dokonanie skoku cywilizacyjnego i odrobienie straconych lat komunizmu. To, do jakiej Unii wchodzimy, jaka ona jest, a jaka winna być po przeprowadzeniu zasadniczej zmiany w Europie, a przede wszystkim – jakie są możliwości i szanse nowej Polski w zmieniającej się Europie, nie stanowiło przedmiotu zainteresowania polskich polityków. W konsekwencji de facto zostaliśmy zmuszeni do przyjęcia większości warunków narzuconych nam przez decydentów unijnych, co skutkowało m. in. olbrzymim deficytem handlowym w relacjach handlowych z krajami Unii ( Traktat Stowarzyszeniowy), mniejszymi dopłatami dla polskich rolników w ramach Wspólnej Polityki Rolnej ( Traktat Akcesyjny), niekorzystnym dla nas system głosowania tzw. podwójną większością w Radzie Unii Europejskiej ( Traktat lizboński), czy dobrowolnie – przymusową obecnością Polski w tzw. Euro Plus, z czego wynikać będą określone obowiązki bez sprecyzowanych korzyści dla Polski.

Polska, inicjator i detonator pokojowych zmian Europie, które przyczyniły się w znaczniej mierze do runięcia muru berlińskiego i zjednoczenia Niemiec ( główny beneficjent upadku komunizmu), kraj, który poniósł tak ogromne straty ludzkie i materialne walcząc u boku aliantów w II wojnie światowej, ojczyzna „Solidarności”, która była i nadal jest inspiracją dla wielu uciśnionych tego świata, została po 1989 r po prostu wpisana w imperialny projekt dominujących sił w Europie, podporządkowana ich interesom i ograniczona do pełnienia roli dalekiej i spolegliwej prowincji ( słynne powiedzenie prezydenta Francji, iż Polska powinna „ siedzieć cicho”).

4.

Polska sprawującą od lipca do grudnia 2011 r rotacyjną prezydencję w UE uzyskała pewną szansę oddziaływania na bieg wydarzeń w Unii. Szanse znacznie mniejszą niż poprzednie prezydencje, ale jednak szansę. W imię tego sformułowała swoje priorytety a samą prezydencje rząd przedstawia w mediach jako niebywałe osiągniecie Polski ( „ Sopot stolica Europy’). Problem w tym, że polskie priorytety pozostały jedynie deklarowanymi celami a z prawdziwymi problemami Unii zmagają się inni. O być, albo nie być Unii decydują bowiem obecnie, choć w różnych aspektach, dwa podstawowe wyzwania – zaangażowanie Unii w rozwiązywanie kryzysu północnej Afryki, zwłaszcza w interwencję w Libii, a przede wszystkim kryzys finansów publicznych, tzn. problemy spowodowane przez członków tzw. Klubu Śródziemnomorskiego, albo Grupę PIIGS, głównie Grecję. Tymczasem w obu tych kluczowych sprawach Polska znalazła się ponownie poza głównym nurtem wielkiej unijnej polityki. I niestety, w dużej mierze na własne życzenie i mocą własnej decyzji.

Szczególnie uderzający jest tutaj przypadek naszej absencji w interwencji zbrojnej w Libii, i to w sytuacji, gdzie mamy zarówno tradycje naszej obecności wojskowej w Afryce

( Wzgórza Golan, Liban, Czad, Irak), inicjatywy powołania armii europejskiej

( propozycja ówczesnego premiera J. Kaczyńskiego) i interesy gospodarcze ( ropa, gaz, inwestycje drogowe). Rząd D. Tuska podążając za decyzją Niemiec odmówił udziału naszych sił powietrznych w operacji libańskiej motywując to brakiem interesów w tym regionie ( w przeciwieństwie np. do Francji i Anglii) i chęcią skoncentrowania się jedynie na niesieniu pomocy humanitarnej, tak jakby uznał, iż reprezentuje neutralną, międzynarodową organizację typu ONZ, czy „Lekarze bez granic”, a nie państwo na unijnym dorobku, które winno wykorzystać każdą okazję do wzmacniania i budowania swojej pozycji w Unii. Sytuacji tej nie zmieniły późniejsze zabiegi dyplomatyczne ministra R. Sikorskiego będące w istocie robieniem dobrej miny do złej gry, gry toczonej z sukcesem głównie przez Francję i Anglię.

Przypadek zablokowania przez Francję udziału naszego ministra finansów w debacie eurogrupy na temat kryzysu euro, i to pomimo zaproszenia do tego grona min. J. Rostowskiego przez przewodniczącego eurogrupy J. C. Junckera, jest łatwiej wytłumaczalny ( nie przyjęliśmy przecież waluty unijnej), ale też nie do końca oczywisty. Trud bowiem nie zauważyć, iż nasze władze padły tu ofiarą własnej propagandy sukcesu ( Premier D. Tusk na GPW – Polska zieloną wyspą na mapie czerwonej, pogrążonej w kryzysie Europy) ignorując fakt licznych powiązań naszej gospodarki z firmami z kryzysowych państw unijnych oraz konieczność patrzenia na sytuację gospodarczą Unii w sposób całościowy, a nie wycinkowy, skoncentrowany zresztą nie na szukaniu sposobów wyjścia z europejskiego kryzysu, ile na zwalczaniu krajowej opozycji. Powtórzony tu został błąd z innej sytuacji kryzysowej Unii, tj. czasu po odrzuceniu Traktatu konstytucyjnego we Francji i Holandii, kiedy to polscy politycy z ulga uznali, iż skoro Traktat upadł, to niebezpieczeństwo pomniejszenia naszej roli w RUE zostało zażegnane i sprawy nie ma, podczas kiedy inni, czyt. Niemcy, zintensyfikowali swoje myślenie i działanie nad wyjściem z sytuacji, w wyniku czego powstał Traktat lizboński w istocie z tymi samymi niekorzystnymi dla Polski rozwiązaniami.

W konsekwencji tak jak prezydent L. Kaczyński w istocie musiał podpisać Traktat Lizboński, tak premier D. Tusk w ciemno przyjął Pakt Euro Plus w próbie spóźnionego ratowania Polski przed lekceważeniem i marginalizacją wewnątrz Unii (J. Delors – http://www.euronews.net/2011/09/13/jacques-delors/)

5.

Podstawowe pytanie, na jakie polscy politycy muszą wreszcie odpowiedzieć brzmi: jaka Polska w jakiej Unii. Oczywiście można je zbyć hasłem propagandowym jak uczynił to prezydent A. Kwaśniewski przed referendum akcesyjnym głosząć „ Silna Polska w silnej Unii”, tyle tylko, że dziś byłby to pusty slogan. Dziesięcioletnie oczekiwanie na członkostwo w Unii ( 1994 – 2004) i siedmioletnie terminowanie w Brukseli dało nam aż nadto wiedzy i doświadczeń, byśmy musieli ponownie popełniać błędy z przeszłości. Dlatego też przede wszystkim powinniśmy unikać rozwiązań dla nas finalnie niekorzystnych, bez względu na to jak były atrakcyjnie nam oferowane i przedstawiane.

Taką złudą jest sugestia by Polska była jednym z sześciu państw „ rozgrywających” najważniejsze sprawy unijne. ( Propozycja wzmocnionej współpracy grupy państw w UE została przedstawiona w wywiadzie dla „Financial Times” i „Les Echos” 22 06 2004 r. przez ówczesnego ministra finansów Francji N. Sarkozego. Poparł ją premier rządu Bawarii i szef CSU E. Stoiber w wywiadzie z „Suddeutsche Zeitung” 10 07 2004 wskazując, iż oś Berlin – Paryż jest jak lokomotywa bez wagonów, którą trzeba zastąpić przez wspólnotę sześciu państw: Niemcy, Francja, Polska, Wielka Brytania, Hiszpania i Włochy ). Przyjęcie tej optyki, choć kuszące, byłoby dla Polki zabójcze. Pokomunistyczna Polska nie jest bowiem pod żadnym względem – politycznym, militarnym, czy gospodarczym, – realnym partnerem pozostałej piątki i w takim układzie byłaby w gruncie rzeczymarginalizowana a być może i upokarzana przez znacznie silniejszych graczy ( Ł.Warzecha, Lech Kaczyński, Ostatni wywiad, Warszawa 2010 ).

Równie niebezpieczne jest przekonanie, iż powinniśmy podążyć i grać z Niemcami, ponieważ Niemcy, jako największy płatnik unijny czują się, jako jedyni w Unii, odpowiedzialni za całą UE, co przecież leży w naszym interesie. Niemcy są istotnie największym płatnikiem unijnego budżetu, co wynika jednak nie tyle z ich hojności, ile z największej w Unii liczy ludności – liczony na głowę wkład mieszkańca Holandii jest równie duży. Niemcy zarazem są największym beneficjentem zjednoczonej Europy i znakomicie posługują się instytucjami unijnymi wykorzystując je do rozwoju swojego kraju ( vide specjalne traktowanie terenów byłego NRD). Polska z racji licznych powiązań gospodarczych i handlowych ma interes w tym, by Niemcy były krajem stabilnym i dobrze prosperującym, nie należy jednak zapominać, iż między nami istnieje jednak wiele fundamentalnych różnic gospodarczych

( Gazociąg Północny i Południowy), politycznych ( polityka historyczna) i społecznych

( mniejszość polska w Niemczech). Niezależnie od powyższego Niemcy po zjednoczeniu coraz bardziej reorientują swoją politykę, zwłaszcza gospodarczą, przesuwając punkt ciężkości swojego zaangażowania z Europy na świat ( tradycyjnie – Rosja, obecnie – także Chiny), co leży albo w sprzeczności z żywotnymi interesami Polski ( vide gazociąg północny), albo znajduje się poza naszymi strategicznymi interesami i możliwościami gospodarczymi ( rynek chiński).

Z innych przyczyn trudno nam zgodzić się z brytyjską koncepcją „ europejskiej przestrzeni gospodarczej” traktowanej jako realna alternatywa eurolandu. Jest to model znakomicie odpowiadający merkantylnym interesom byłego mocarstwa kolonialnego a nie przyszłościowym potrzebom zrównoważonej integracji europejskiej.

Trudno też uznać, zwłaszcza po doświadczeniach ekipy rządu PO – PSL, by rozwiązaniem dla Polski było płyniecie „ w głównym nurcie polityki unijnej”. Jak wiemy nurt ten de facto wyznaczany jest przez dwa – trzy najsilniejsze kraje, które skutecznie narzucają pozostałym członkom Unii preferowane przez siebie rozwiązania. W ramach polityki „głównego nurtu” Unia przyjęła niekorzystny i bardzo kosztowny dla Polski tzw. „Pakiet klimatyczno – energetyczny” i zgodziła się na wspomniany gazociąg północny, by ograniczyć się tylko do tych dwóch przykładów. Nie należy też zapominać iż w imię realizacji tej polityki wspólnotowej ( Partnerstwo Wschodnie) została pogrzebana nasza samodzielna polityka na kierunku wschodnim, co Polskę nie wzmocniło, ale znacznie ją osłabiło regionalnie.

Inną opcją dla Polski byłoby budowanie koalicji regionalnej, jako przewagi dla dominacji najsilniejszych. Wariant ten w istocie próbowany jest w różnych konfiguracjach ( ostatnio w kontrze przeciwko euro -17), ale z kilku powodów trudno łączyć z nim większe nadzieje na przyszłość. Jest oczywistym paradoksem, iż Polska nie była – z racji swego położenia w Środkowej Europie, wielkości i tradycji – inicjatorem żadnego z ugrupowań regionalnych, w których uczestniczy. I tak Inicjatywę Środkowoeuropejską ( via Oś Barcelona – Treść i Pentagonalne ) zainaugurowali Włosi, Grupę Wyszehradzką – Węgrzy, CEFTĘ – Czesi, Trójkąt Weimarski – Niemcy, itd. Polska dla jednych sąsiadów jest za duża (Litwa), dla innych – za mała ( Niemcy), wobec jednych różnimy się faktem naszej nieobecności w eurolandzie ( Słowacja), wobec innych – ich pozostawaniem poza UE (Ukraina). Niezależnie od powyższego rząd premiera D. Tuska nie jest zainteresowany bliższą współpracą z mniejszymi krajami regionu, o co oni sami zabiegają ( Węgry premiera V. Orbana), a innych nie dostrzega ( Rumunia). W rezultacie opcja koalicji regionalnej pojawia się jedynie okazjonalnie i nie jest pochodną jakąkolwiek strategicznej koncepcji.

W tej sytuacji pozostaje Polsce gra na umocnienie instytucji wspólnotowych, takich jak Komisja Europejska, Parlament czy nowe powołane na mocy Traktatu lizbońskiego. Problem w tym jednak, iż ich rola jest od kilku lat systematycznie pomniejszana i marginalizowana, czego najlepszym dowodem mianowanie na teoretycznie wpływowe funkcje tzw. prezydenta UE i jej ministra spraw zagranicznych polityków z drugiego, jeśli nie trzeciego planu pozbawionych jakiejkolwiek charyzmy, nie mówiąc o śmiałej koncepcji dalszego funkcjonowania Unii. Polacy w instytucja unijnych są słabo, poza kilkoma wyjątkami, reprezentowani, a ci, którzy już tam są bardziej dbają o to, by nie być posądzonym o sprzyjanie polskim interesom, niż o takie kształtowanie polityk unijnych by była rzeczywiście nową Unią, a nie jedynie starą Unią w nowym kształcie.

6.

Sprawowanie rotacyjnej prezydencji w UE otworzyło przez Polską możliwość

sformułowania takich priorytetów, które odpowiadałyby na wyzwania stojące przed całą Unii

jak i realizację spraw nam bliskich. Rewolty w państwach Północnej Afryki i kryzys zadłużeniowy państw grupy PIIGS określały w sposób naturalny pola konfliktów i wyznaczały kierunki działań Unii. Ograniczało to nasze pole manewru, ale też i jednocześnie otwierało przestrzeń do formułowania koncepcji nowych zasad funkcjonowania Unii. W przypadku interwencji wojskowej w Libii Unia stawała wobec wyzwania budowania via facti swoich militarnych sił ekspedycyjnych, w obliczu natomiast kryzysu finansowego -zmierzenia się z podziałem między zadłużonymi krajami południa i kredytującymi ją pastwami północy Unii. Kiedy do tego dodamy ułomność i niewystarczalność zapisów Traktatu lizbońskiego do formalnego rozwiązania tych problemów, to widać nie tylko podstawy do nowych inicjatyw, ale wręcz konieczność zmian dotychczasowego modelu funkcjonowania Unii ( motor francusko – niemiecki, podział na Wschód i Zachód, imperialne centrum versus inkorporowane peryferia, itd.). Dla nowych krajów Unii, takich jak Czechy czy Polska, które oparły się syndromowi nadmiernego zadłużenia, dekompozycja ta była szczególnie istotna ponieważ pozwalała przesunąć nasz kraj wyżej w istniejącej unijnej hierarchii, a nade wszystko złamać dotychczasowy schemat reaktywnej a nie kreatywnej polskiej polityki w Unii i wyjść z opłotków „ siedzącej cicho” i podporządkowanej centrum prowincji. Unia pogrążona w kryzysie, zagrożona rozpadem strefy eurolandu, pozbawiona liderów miary K. Adenauera, H. Kohla, J. Delorsa czy F. Mitteranda jest Unią nie tyle rozwoju co przebudowy, a zatem dużo skłonniejszą, wobec wyzwań kryzysu, do rozważenia poważnej zmiany funkcjonowania niż w czasach swojej stabilnej prosperity.

Niestety, polska prezydencja nie wykorzystuje tej szansy. Jej rola sprowadza się do administrowania i zarządzania wycinkowymi zadaniami czasu kryzysu ( tzw. sześciopak, szczyt Partnerstwa Wschodniego), a nie próbami kreślenia i współtworzenia nowej architektury UE, nowej, tzn. uwzględniającej zarówno konieczność znalezienia rozwiązań wzmacniających gospodarkę i walutę europejską, utrzymujących zdolność krajów członkowskich do wyznaczania i realizacji swoich priorytetów narodowych ( np. tworzenie budżetu), ale też i respektujących racje wszystkich uczestników wspólnoty, a nie tylko tych najważniejszych z nich.

Przy milczeniu polskiej prezydencji głos w tych kluczowych sprawach zabierają inni. Z jednej strony słychać głosy o konieczności pogłębia integracji, stworzenia „ rządu gospodarczego Unii” ( Francja) czyli de facto oddania kierownictwu tego rządu wielu uprawnień do tej pory pozostających w gestii rządów państw członkowskich grupie państw eurolandu ( podział Unii). Z kolei politycy niemieccy powracają do idei federalnej Europy, czyli nie tylko gospodarczej, ale i politycznej rekonstrukcji Unii, jak choćby tej zarysowanej kilka lat temu przez byłego ministra spraw zagranicznych Niemiec J. Fischera w jego głośnym wykładzie berlińskim. Nie brak też głosów o konieczności pilnego dokonania zmian traktatowych Unii przy czym zakres tych zmian i procedury, wg których mogłoby się to dokonać nie jest jeszcze nawet wstępnie określony. Niejasna jest też rola i zadania w tym procesie 10 państw unijnych pozostających poza strefą euro będących jednak pełnoprawnymi członkami Unii Europejskiej (“Sueddeutsche Zeitung”. 16 09 2011)

Tym samym tracona jest szansa na kreatywny polski głos w bardzo poważnym kryzysie UE. Tu widać bardzo wyraźnie jak złudne było i jest przekonaniu o pozostawaniu przez rząd D. Tuska Polski w „mainstremie polityki unijnej”, chociażby z tego względu, iż wobec rozbieżności francusko- niemieckich nie ma tego głównego nurtu polityki unijnej, gdyż został on zastąpiony partykularnymi interesami najsilniejszych graczy. Sopot, miasto premiera D. Tuska, może być okrzyknięty przez polskie media „stolicą Europy” z racji odbywających się tam spotkań unijnych na poziomie ministerialnym, z całą pewnością nie jest nią natomiast Warszawa, stolica kraju od lat prowadząca jedynie reaktywną politykę unijną i samopozbawiajaca się głosu w kolejnej, ważnej debacie o przyszłości Unii.

Nie trzeba mieć złudzeń, i utrzymywać, że głos nasz byłby w tej debacie decydujący i rozstrzygający. Fiasko obrony korzystnego dla nas systemu liczenia głosów ważonych w Radzie Unii Europejskiej ( Traktat Nicejski) i niezdolność do zbudowania wspierającej nas w tej kwestii koalicji państw unijnych pokazuje granice naszych możliwości. Ale przede wszystkim udawania klęskę koncepcji biernej akceptacji przez Polskę decyzji innych i unikania za wszelką cenę konfrontacji na arenie unijnej. I nie chodzi tu bynajmniej o tak wyszydzane w naszych mainstremowych mediach bezsensowne „ wymachiwanie szabelką” na forach unijnych, ale o formułowanie projektów i kreślenie koncepcji, by nie powiedzieć wizji nowej pokryzysowej Unii. Skoro siła Polski w Unii nie jest pochodną ani kapitału, ani sił zbrojnych, ani stałych i wpływowych sojuszników, to powinna płynąć z racy intelektualnej nad dalszym funkcjonowanie Unii, z innowacyjnego myślenia o Unii i nad Unią, z polskiej kreatywności. Polska tej walki o nową Unię i godne w niej miejsce, nie może wygrać, niczym słabszy bokser na ringu, siłą jednego uderzenia, piorunującego ciosu. Jej szansa tkwi w umiejętnym „czytaniu” przebiegu unijnej walki, analizie licznych uwarunkowań i ograniczeń, szybkim reagowaniu na otwierające się możliwości, wykorzystywaniu luk w gardzie silniejszego przeciwnika i uderzaniu tam, gdzie mimo swojej relatywnej słabości ma choćby cień szansy na odniesienie sukcesu. Niestety, od lat tego nie robimy, nawet dzierżąc w rękach, jak obecnie, ster unijnej prezydencji.

Artykuł dodano w następujących kategoriach: Polska.