Powrót Polski do Europy (Środkowej)

Ukraiński Euromajdan i jego następstwa oraz chęć Aleksandra Łukaszenki, by pozostać udzielnym księciem i nie dać się zepchnąć do roli carskiego namiestnika, wytworzyły w naszej części Europy nową sytuację geopolityczną, która – jeśli okaże się trwała – wyrwie Polskę z jej dotychczasowego, niekorzystnego położenia.

Przez ponad trzysta lat byliśmy utkwieni pomiędzy niemieckim (wcześniej pruskim) młotem a rosyjskim kowadłem. Znajdując się w takiej sytuacji mieliśmy do wyboru albo iść z Niemcami przeciwko Rosji, albo z Rosją przeciwko Niemcom, albo sami przeciwko Rosji i Niemcom. Ta ostatnia opcja, jakkolwiek równoznaczna z samobójstwem, była przez nasze elity rządzące wybierana najczęściej. Być może dlatego, że dwie pozostałe nie przedstawiały się wiele lepiej. Zarówno z Niemcami, jak i z Rosją mamy wiele sprzecznych interesów, co więcej, Polska jest krajem słabszym od każdego z tych państw. Sojusz z którymś z nich oznaczał więc zawsze konieczność pójścia na liczne ustępstwa, z wyrzeczeniem się suwerenności i części terytorium włącznie.

Był to zawsze twardy orzech do zgryzienia dla naszych “realistów”, czyli dla tych polityków i myślicieli, którzy – skądinąd słusznie – odrzucali ideę walki na dwa fronty jako samobójcze szaleństwo. Opowiadali się oni zatem za sojuszem z którymś z naszych wielkich sąsiadów, konkretnie z tym, którego oni sami uznawali za słabszego. Dmowski był przekonany, że to Niemcy są największym zagrożeniem dla Polski, zatem kompromis ze słabszą od nich Rosją i współdziałanie z nią przeciwko Berlinowi, są dla Polski rozwiązaniem najbardziej optymalnym. Odmiennego zdania był Mackiewicz, być może dlatego, że jako Polak z Wileńszczyzny, do tego pogrobowiec idei Wielkiego Księstwa Litewskiego, bardziej niż o los Pomorza i Śląska troszczył się o odzyskanie tej części spuścizny Giedyminowiczów, która pozostała “za kordonem”, w granicach kowieńskiej Litwy i sowieckiej Białorusi. Oczywiście nie znaczy to, że chciał on się Pomorza i Śląska zrzec, oddać je Niemcom w zamian za ich pomoc w wojnie przeciwko Rosji. Przeciwnie, liczył na to, że z Berlinem można się dogadać, że antysowiecka współpraca i perspektywa zdobyczy wojennych na wschodzie, skłoni go do zaakceptowania “wersalskiej” granicy z Polską. Podobnie Dmowski, w prywatnej korespondencji pisanej krótko po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, wyrażał nadzieję, że granica zbliżona do tej, jaką ustalono później w Rydze, będzie rozsądnym kompromisem, możliwym do zaakceptowania zarówno przez Polaków, jak i przez Rosjan, tym bardziej, że ci drudzy jeszcze długo będą osłabieni rewolucją i wojną domową.

Obaj się mylili.

Kompromis z którymkolwiek z naszych sąsiadów byłby możliwy tylko wtedy, gdybyśmy dorównywali mu naszym potencjałem demograficznym, gospodarczym i militarnym. Tak jednak nie było, w związku z czym ani w Moskwie, ani w Berlinie, nie widziano potrzeby rezygnowania z roszczeń. Gdy tylko Rosja i Niemcy odbudowały swoje zniszczone przez klęskę w I wojnie światowej potencjały, natychmiast podjęły działania na rzecz zmiany granic ustalonych w Rydze i Wersalu. Mimo, że granice te nie były wcale spełnieniem maksimum polskich aspiracji, ale stanowiły właśnie to, o co naszym realistom chodziło – kompromis. Skoro jednak tylko my – będąc stroną słabszą – kompromisu chcieliśmy, to nie miał on szans się utrzymać. Rosjanie nie byli w stanie zaakceptować granicy innej niż linia Curzona, zaś Niemcy w najlepszym razie byli w stanie się zgodzić na granicę z 1914 r. (w gorszym dla nas przypadku byłaby to granica z czasów Generalnego Gubernatorstwa). Przede wszystkim jednak, ani jedni, ani drudzy, nie godzili się na istnienie w swym najbliższym sąsiedztwie silnej, suwerennej Polski, będącej czymkolwiek więcej niż ich gospodarczą kolonią i politycznym wasalem.

Antyniemiecki sojusz z Rosją zaowocował ostatecznie PRL-em. W innych warunkach, gdyby Rosja była biała, a nie czerwona, jego efektem byłoby pewnie jakieś Królestwo Kongresowe 2.0 w PRL-owskich granicach, a więc coś znacznie mniej złego niż PRL, lecz wciąż niebędącego niepodległą Polską. Sojusz z drugim sąsiadem przyniósłby nam zaś pewnie jakieś zdobycze na wschodzie, uzyskane jednak kosztem utraty Pomorza, Wielkopolski i Górnego Śląska, a także sprowadzeniem Polski do roli rezerwuaru tanich surowców i taniej siły roboczej dla Rzeszy. Oczywiście tu również nie byłoby mowy o politycznej samodzielności. Skoro Niemcom przeszkadzał “korytarz” pomorski, to tym bardziej przeszkadzałaby im nasza niezależność w sytuacji, w której cała Polska byłaby “korytarzem”, oddzielającym Rzeszę od jej rosyjskich kolonii. Program realistów, zarówno proniemieckich, jak i prorosyjskich, był zatem w istocie odrealniony, choć u jego źródeł tkwiła całkowicie słuszna konstatacja, że wojna na dwa fronty jest samobójstwem, a liczenie na pomoc egzotycznych, zamorskich sojuszników, takich jak Wielka Brytania (dziś Stany Zjednoczone) – naiwnością.

Jakie rozwiązanie było zatem najlepsze? Żadne. W tym właśnie tkwił tragizm sytuacji, w jakiej Polska znajdowała się przez całe stulecie XVIII, XIX i XX, że nie było dobrych rozwiązań, nie było szans na utrzymanie się przez dłuższy czas przy życiu jako w pełni samodzielne państwo. Nikt nie chciał tego przyznać – i bardzo dobrze, bo byłoby to odebraniem sobie wszelkich nadziei i w konsekwencji narodowym samobójstwem – w związku z czym tworzono różne mniej lub bardziej błędne koncepcje polityki zagranicznej, z których każda sprowadzała się ostatecznie do szukania pomocy u jakiegoś “starszego brata”.

I teraz, po tak długim czasie, to się wreszcie zmienia. Choć nie wszyscy jeszcze to rozumieją.

Ukraiński Euromajdan i jego następstwa oraz chęć Aleksandra Łukaszenki, by pozostać udzielnym księciem i nie dać się zepchnąć do roli carskiego namiestnika, wytworzyły w naszej części Europy nową sytuację geopolityczną, która – jeśli okaże się trwała – wyrwie Polskę z jej dotychczasowego, niekorzystnego położenia. U naszych wschodnich granic powstają niepodległe państwa, Białoruś i Ukraina. Powstają one wbrew Rosji, w kontrze do jej interesów. Jeśli przetrwają i nie okażą się efemerydami, to właśnie one, zamiast nas, będą musiały, kolokwialnie rzecz ujmując, użerać się z Rosją. To one zajmą miejsce na pierwszej linii frontu, Ukraina zresztą już od jakiegoś czasu już powoli je zajmuje. My tymczasem stajemy się na powrót państwem środkowoeuropejskim, tak jak miało to miejsce przed unią w Lublinie – ale po unii w Krewie – gdy u naszych wschodnich granic istniało Wielkie Księstwo Litewskie, blisko z nami sprzymierzone, ulegające wpływom polskiej kultury, pozostające jednak odrębnym, niepodległym państwem, odgradzającym nas grubym murem od Moskwy.

Nie wiem czy z Białorusią i Ukrainą będziemy mieć kiedykolwiek równie dobre relacje jak niegdyś z Litwą. Szczerze w to wątpię, szczególnie w tym drugim przypadku. Tym niemniej, samo istnienie tych państw jest dla nas bardzo korzystne, ponieważ chcąc utrzymać się przy życiu, muszą mimowolnie odciążyć nas na “froncie wschodnim”. To odciążenie nadchodzi w samą porę, w momencie, gdy jesteśmy zmuszeni stawić czoło wywołanemu przez Niemcy, w ich ostatnim już prawdopodobnie ataku szaleństwa, kryzysowi imigracyjnemu, gdy musimy przeciwstawić się niemieckiej i unijnej (co się w dużej mierze ze sobą pokrywa) ingerencji w nasze wewnętrzne sprawy. Dzięki korzystnemu dla nas obrotowi spraw na wschodzie, możemy pełniej zaangażować się w politykę wewnątrzunijną i wzmocnić naszą pozycję w Europie Środkowej. Zaczynamy to zresztą właśnie robić, o czym świadczy choćby ożywienie Grupy Wyszehradzkiej i nawiązanie ścisłej współpracy z państwami leżącymi na południe od Karpat i Sudetów.

Być może zaczyna się nowy rozdział naszej historii.

Krzysztof Żydziak

 

Źródło: Salon24.pl 26.02. 16

Artykuł dodano w następujących kategoriach: Media / Press.