Euro na krawędzi

Coraz więcej ekonomistów twierdzi, że rozpad strefy euro jest wręcz nieuchronny. I że nie musi być to katastrofą, a przeciwnie – może dawać wymierne korzyści

Twórcom traktatu lizbońskiego sprzed roku zabrakło wyobraźni. Do traktatu wpisali artykuły, które zabraniają udzielania przez Unię pomocy krajom członkowskim mającym kłopoty fiskalne. “Unia nie odpowiada za zobowiązania rządów centralnych, władz regionalnych, lokalnych lub innych władz publicznych ( ) państwa członkowskiego” – głosi artykuł 125 traktatu. W maju 2010 r. ów artykuł został złamany. Kraje strefy euro powołały do życia fundusz European Financial Stability Facility (EFSF), który ma bronić finansowej stabilności strefy euro i pomóc krajom zagrożonym kryzysem. Grecja otrzymała ponad 100-miliardowe wsparcie (sponsorowane przez kraje strefy euro i MFW), które odsunęło od niej widmo bankructwa.

Łamanie unijnych zasad to najmniejszy problem polityków europejskich, choć dla praworządnych Niemców było poważnym kłopotem. Dlatego pod naciskiem Angeli Merkel 16 grudnia 2010 r. przywódcy 27 państw Unii zgodzili się wprowadzić do traktatu poprawki dające zielone światło dla wspólnych akcji ratowania zagrożonych państw. Entuzjastyczne tytuły na pierwszych stronach niektórych gazet były przedwczesne. To, że Unia przymierza się do stworzenia mechanizmów stabilizujących strefę euro, jeszcze nie oznacza, że wspólna waluta europejska zostanie uratowana.

Greckie, niemieckie? Jeden pies

Strefa euro od początku była projektem bardziej politycznym niż ekonomicznym. Jej stworzenie forsowali Francuzi przekonani, że pomoże to zintegrować Europę. Niemcy, przywiązani do swej silnej marki i alergicznie reagujący na groźbę inflacji, przystali na projekt bardzo niechętnie. Korzyści z istnienia wspólnej waluty wykazywał Robert Mundell, amerykański ekonomista, który w 1999 r. otrzymał Nagrodę Nobla. Wyliczył, że jedna waluta może funkcjonować na obszarze nawet kilkunastu państw i przynosić im korzyści, o ile uczestnicy będą prowadzili spójną politykę makroekonomiczną. Tę spójność miały zapewnić “kryteria z Maastricht”. Jednym z ważniejszych był poziom długu publicznego, który nie powinien przekraczać 60 proc. PKB.

Ale w 1999 r., gdy euro zostało wprowadzone w postaci elektronicznej w 11 krajach, jedynie Francja, Irlandia, Portugalia i Finlandia miały dług publiczny poniżej 60 proc. PKB. W Belgii i we Włoszech przekraczał on 113 proc. a w Grecji, która dołączyła do strefy z dwuletnim poślizgiem, 100 proc. PKB. Europejscy politycy przymknęli na to oko, zakładając, że dług w krajach euro będzie spadał samoczynnie, choćby dlatego, że obniżą się koszty zaciągania pożyczek. Oszczędności zostaną przeznaczone na stopniowe oddłużenie. Przyszłość pokazała, że było to tylko pobożne życzenie. W krajach strefy euro dług publiczny obniżał się bardzo wolno i w najlepszym roku – 2007 – wynosił średnio 66,2 proc. Potem wybuchł światowy kryzys finansowy i zamiast spadać, zaczął szybko wzrastać.

Co ciekawe, rynki finansowe kupiły legendę o strefie stabilności w Europie i przez kilka lat traktowały wszystkie członkowskie kraje niemal jednakowo. Bez względu na to, czy któryś był mocno zadłużony, czy nie, miał niski deficyt, czy wysoki, a nawet czy jego gospodarka rosła w tempie 1, czy 5 proc. Dla rynków finansowych nie miało to znaczenia. Obligacje emitowane przez rządy krajów strefy euro były traktowane niemal jednakowo. Różnice w oprocentowaniu (czyli tak zwane spready) między najbardziej wiarygodnymi (zwykle niemieckimi “bundami”), a najsłabszymi (greckimi, portugalskimi) aż do połowy 2008 nie przekraczały 50 punktów bazowych, czyli 0,5 pkt proc.

Politycy – pełne zaskoczenie

Rynki finansowe przez dekadę żyły złudzeniami, że istnieje jakiś cudowny mechanizm, który sprawia, iż papiery dłużne kraju takiego jak Grecja (wysoki dług i strukturalny deficyt, niekonkurencyjna gospodarka) są niemal tak samo wiarygodne, jak Niemiec. To złudzenie stało się jedną z przyczyn obecnego kryzysu. Gdyby nie jechała na gapę, finansując tanio swój dług, Grecja znacznie wcześniej byłaby zmuszona do reform.

Dopiero globalny kryzys skłonił rynki do zróżnicowania ocen. W grudniu ubiegłego roku rentowność greckich obligacji była o 2 pkt proc. wyższa niż “bundów”. Dziś wynosi kilkanaście procent. Kraj mający dług wynoszący 130 proc. PKB nie jest go w stanie spłacać, jeśli rynki żądają za pożyczki ponad 10 proc.

W maju 2010 r., gdy MFW i kraje strefy euro ratowały Grecję, wiadomo było, że rychło w podobnej sytuacji mogą znaleźć się kolejne kraje: Portugalia, Irlandia, Hiszpania, Włochy, a może nawet Belgia. O ile Irlandia, która już otrzymała pomoc, i Portugalia mogą być uratowane przy wsparciu MFW i EFSF, to z Hiszpanią problem jest o wiele poważniejszy. Mówimy o dziesiątej (lub według innych obliczeń dwunastej) gospodarce świata. A jeśli w kłopotach znajdą się Włochy (siódma gospodarka świata), dotychczasowe sposoby ratowania nie wystarczą.

Skoro rynki finansowe błędnie oceniły ryzyko inwestowania w obligacje strefy euro, to co mówić o europejskich politykach – ci tradycyjnie są dwa kroki za wydarzeniami, spóźnieni i zaskoczeni. Od roku, gdy zaczęły się problemy z długiem greckim, starają się znaleźć delikatną równowagę między zasadami standardowymi a awaryjnymi. EBC od maja zainwestował 72 mld euro w zakup obligacji rządowych na wtórnym rynku. Dla jednych to operacja niebezpieczna, dla innych – suma śmiesznie mała, nieprzystająca do potrzeb pożyczkowych państw zagrożonych upadłością. Prezes EBC Jean-Claude Trichet nie chce angażować się mocniej i namawia rządy, by ciężar ratowania euro wzięły na siebie. Ale w połowie grudnia EBC ogłosił, że podniesie kapitał z 5,8 do 11,6 mld euro, by stworzyć większe pole dla własnych działań.

Kto kupił, ten straci

Czy strefa euro może się naprawdę rozpaść? Europejscy politycy odpowiadają zgodnie – nie! Bo rozpad oznaczałby przynajmniej rok finansowego chaosu i ryzyko rozpadu Unii Europejskiej. A potem? Rozpad wspólnego rynku, wzrost napięć politycznych w Europie, tworzenie koalicji dla zrównoważenia dominującej pozycji Niemiec, rozgrywanie rozbitej Europy przez mocarstwa: Rosję, USA, Chiny. Mają w zanadrzu kilka sposobów na odsunięcie kryzysu w czasie: • emisja euroobligacji, które finansowałyby długi krajów europejskich. Pomysłodawca, premier Luksemburga Jean-Claude Junker uważa, że ich rentowność byłaby niższa niż obligacji krajów najsłabszych, choć pewnie nieco wyższa niż „bundów”; (sprzedaż euroobligacji poza Europą, na przykład w Azji; • zwiększenie zaangażowania rządów strefy euro w fundusz EFSF (Niemcy są przeciw) i zmiana polityki EBC, który zagwarantowałby wypłacalności wszystkich krajów strefy euro.

Ale coraz więcej ekonomistów jest zdania, że rozpad strefy euro jest nie tylko możliwy, ale nieuchronny. I że wcale nie musi być to katastrofą! Wręcz przeciwnie. – Największą korzyścią z wyjścia słabszych krajów ze strefy euro będzie odzyskanie kontroli nad polityką pieniężną – twierdzi Elena Carletti, profesor European University Institute we Florencji. – Takie wyjście byłoby czasowe. Po zdewaluowaniu swych walut i naprawieniu finansów kraje mogłyby do strefy euro wrócić.

“Wyjście kilku państw jest prawdopodobne – powiedział na początku grudnia 2010 r. Nouriel Roubini, ekonomista najczęściej cytowany przez media. – Zanim najsłabsze kraje opuszczą strefę euro, możliwy jest scenariusz restrukturyzacji publicznych długów” – dodał.

Oznaczałoby to, że wierzyciele państw – głównie komercyjne banki brytyjskie, niemieckie i francuskie, musieliby ponieść ciężkie straty.

W 2009 r. banki były namawiane przez nadzory finansowe, by zwiększyły udział rządowych obligacji w swych portfelach i w ten sposób obniżyły poziom ryzykownych inwestycji. Teraz okazało się, że kupowanie obligacji niektórych rządów było obarczone ogromnym ryzykiem. Zagrożone banki znów będą wymagały pomocy państw, które zaciągną kolejne długi kupowane przez banki. Zaczyna to przypominać gonitwę psa za własnym ogonem.

Witold Gadomski

Źródło: Gazeta Wyborcza 27 12 2010
Artykuł dodano w następujących kategoriach: Biznes, poglądy.